ROZDZIAŁ 2.

640 68 18
                                    




Odkręciłam kran i wrzasnęłam, gdy poczułam lodowatą wodę na karku. Po chwili woda w końcu się nagrzała, a ja usiadłam w brodziku, opierając się o ścianę i przymknęłam oczy. Szum wody zawsze mnie uspokajał. Myśli popłynęły same do któregoś z tych długich, leniwych letnich dni.


Leżałam na kocu. Pachniało lasem, kremem do opalania i arbuzem. Gdzieś daleko śpiewał ptak, szumiało jezioro, a Andi i Markus grali w karty.

- Cieszysz się? - zapytał nagle Stephan.

Otwarłam wtedy oczy. Siedział obok, owinięty ręcznikiem, krople wody błyszczały na opalonych ramionach i w rozczochranych kosmykach włosów.

- Trochę jeszcze w to nie wierzę - powiedziałam, sięgając po garść poziomek, które przynieśliśmy ze sobą nad jezioro - dostałam tę robotę osiem godzin temu.

- Oczywiście, że się cieszy - odpowiedział Richi, siadając obok - Chciała wrócić do skocznego świata, to najlepsza okazja jaka mogła się nadarzyć.

Przytuliłam ich obu naraz.

- To było cudowne lato - powiedziałam - niech zima nie będzie w niczym gorsza.

Popatrzyliśmy w ciszy na lazurową wodę jeziora Bled.

- Przyjeżdżaliśmy tutaj z Domenem - powiedziałam w przestrzeń - Dobrze, że dzisiaj odczarowaliśmy to miejsce.

- Dasz sobie radę? Jak się zacznie sezon, będziecie ciągle na siebie wpadać.

Ścisnęło mnie chwilę w gardle.

- Przepracowałam to. Dam sobie radę - podniosłam podbródek do góry.

Uśmiechnęli się do mnie, a potem jeden złapał mnie za ramiona, a drugi za nogi i pięć sekund później byliśmy w wodzie.

Słońce tańczące we włosach Stephana, błękit nieba i lazur wody były najbardziej relaksującym widokiem na świecie.

Już nigdy nie będzie takiego lata...


Otrząsnęłam się z letargu, umyłam włosy ziołowym szamponem i wyszłam spod prysznica. Owinęłam się szlafrokiem, spojrzałam na zegarek i westchnęłam ciężko. Bezsenność pomału zaczynała być męcząca.

Po cichu przeszłam z łazienki do kuchni, usiadłam na blacie kuchennym i podciągnęłam kolana pod brodę. Monachium jeszcze spało. Dochodziła dopiero piąta.

Bezczynność nie wpływała na mnie teraz zbyt dobrze. Kiedy nie byłam zajęta, miałam czas na bicie się z własnymi myślami. O tym, co teraz. O przyszłości. O tym, że kolejny raz zrezygnowałam ze studiów. O ludziach wokół mnie. O pracy. O tym, czym była miłość w moim życiu.

Kiedy zegar na piekarniku pokazał, że jest już szósta trzydzieści, a ja zjadłam całą tabliczkę czekolady ukrytą w chlebaku, przeciągnęłam się jak kotka i zabrałam się do robienia śniadania. Cukier. Mąka. Jajka. Proszek do pieczenia. Wanilia.

Kiedy kończyłam robić ciasto na naleśniki, do kuchni wkroczył, ziewając przeraźliwie Andreas Wellinger, znany szerzej jako Bożyszcze Nastolatek i Blond Grzywka, we własnej osobie.

(Bez żadnych insynuacji, ja tylko u niego czasowo sypiam bokiem na kanapie! A zresztą ja bym go kijem przez szmatę nie tknęła, ładna buzia to jedno, ale ten człowiek ma inteligencję emocjonalną pięciolatka.)

- Hej, cześć, dzień dobry – wyziewał.

- Hej, cześć, dzień dobry – odpowiedziałam – Zaraz będą naleśniki, więc możesz napisać Stephanowi, żeby zebrał tyłek z wyra i się tu przyczołgał, bo jest brany pod uwagę.

- Mam napisać Stephanowi „Zbierz tyłek z wyra i się przyczołgaj, bo jesteś brany pod uwagę"? – Andi podniósł jedną brew.

- Czy ty możesz być raz jeden poważny? Zrobiłam ciasta na naleśniki dla trzech osób, więc nie bądź ćwierćinteligentem i poinformuj go, że śniadanie za piętnaście minut.

Stephan Leyhe, o wiele bardziej rześki od swojego kolegi z drużyny, pojawił się w mieszkaniu Wellingera dokładnie trzynaście minut później. W dresie reprezentacyjnym i z dzbankiem świeżo wyciskanego soku pomarańczowego w dłoniach. Tak się jakoś przyjęło. Stephi mieszkał trzy kamienice dalej i posiadał sokowirówkę, więc kiedy pomieszkiwałam u Andiego utarło się, że my robiliśmy śniadanie, a Leyhe przynosił witaminki w płynie.

Postawił sok na stole, przybił mi piątkę i huknął pod łopatki Andiego, który ponownie zasnął w pozycji „nudna lekcja w szkole", czyli na siedząco, z głową na stole. 

Pięć minut później całe mieszkanie pachniało karmelizowanymi bananami, a my wsuwaliśmy pankejki, gadając bardzo nieelegancko jedno przez drugie.

- To ma na pewno przynajmniej trzy miliardy kalorii – powiedział Andreas, niewzruszenie kontynuując konsumpcję.

- Będziemy biegali karne kółka – przytaknął Stephan.

- Ale naleśniczki są tego warte.

- W stu procentach. Spakowani jesteście już? – zapytał Leyhe.

- Ja – tak, on – nie – powiedziałam, wskazując na Wellingera oblizującego talerz.

- Przecież ci powiedziałem, że wrzucę wszystko jak leci i styknie. Narty, buty, kombinezon, kask i gogle, reszta jest średnio ważna – odciął się, siorbiąc sok pomarańczowy.

- Oficjalnie oświadczam, że możesz zapomnieć, że ci będę pożyczał majtki – oznajmił Stephan.

- Markus na pewno będzie lepszym kolegą niż ty, Judaszu.

- Auć – Leyhe złapał się za serce, a potem obaj wybuchli śmiechem.

Wyjątkowo zakończyliśmy śniadanie dość szybko, bo Stephan musiał wrócić do domu dopakować walizki, Andreas wrzucić, wedle jego własnych słów, „wszystko jak leci" do torby, a ja zadzwoniłam po raz kolejny do trenera Schustera, żeby jeszcze raz się upewnić, że zabranie mnie do Wisły nie będzie problemem i nie będę przeszkadzać i zajmować cennego miejsca w samochodzie. 

Koło jedenastej, po pół godziny upychania bagaży do samochodów i siarczystego przeklinania, cała niemiecka drużyna i sztab (i ja) była gotowa do drogi. Richi zasiadł jako pierwszy za kółkiem, z Markusem po swojej prawicy. Ja wylądowałam z tyłu, pomiędzy Andreasem i Stephanem. 

Kilka godzin drogi spędziliśmy na a) spaniu, b) śpiewaniu (usłyszycie Wellingera śpiewającego „Total Eclipse of the Heart" i możecie umierać w spokoju), c) graniu w karty, d) spaniu.

Kiedy mijaliśmy tabliczkę z napisem „Wisła" obudziłam Stephana śpiącego na moim ramieniu i Andreasa śpiącego w pozycji, która była podobna zupełnie do niczego.

- Wstawać, lenie śmierdzące - wyartykułowałam, dźgając Wellingera łokciem w żebro. 

Wellinger, jak to Wellinger prawie się zamarudził na śmierć. 

Kiedy wyszłam z samochodu, odetchnęłam głęboko świeżym, polskim powietrzem. Mmmmm, nie ma to jak orzeźwiający zapach palonego plastiku z wieczora. 

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam na polskiej ziemi była niebieska czapka. Na końcu świata bym ją rozpoznała. Nie wiele myśląc, pobiegłam przed siebie, by wpaść prosto w ramiona mojego brata. 

Kamil przytula najlepiej na świecie. Naprawdę. 

- Witaj w domu, mała - powiedział, nie wypuszczając mnie z objęć - Tęskniliśmy. 

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Mar 22, 2019 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Skacząc we mgle.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz