- Aomine zaczekaj! - pulchny, stary facet, którego nienawidziłem zatrzymał mnie w wyjściu.
- Tak ? - odpowiedziałem grzecznie z wymuszonym uśmiechem na ustach. Mimo wszystko trzeba być miłym dla wydawcy.
- Zostań z nami. Świętujemy z okazji wydania płyty! To też twoja zasługa, że jest ona na rynku. Dawaj, zabaw się! - szturchnął mnie łokciem w żebra, a ja z trudem powstrzymywałem się by mu nie przyłożyć w ten rozlewający się, z każdej strony twarzy, tłuszcz. Codziennie ta sama gadka. Miałem tego po dziurki w nosie. Znajdą byle jaki pretekst żeby nachlać się jak świnie do nieprzytomności. Jak ja żałuję, że muszę z kimś takim pracować.
- Przykro mi, niestety nie zostanę – na słowo ,,nie” położyłem szczególny nacisk.
- Jezu, na scenie wszyscy cie kochają, wymiatasz, zabawiasz widownie, a tak naprawdę jesteś nudnym, oschłym syneczkiem mamusi, który lata od razu do domu -
Nie wytrzymałem. W dupie mam konsekwencje. Nienawidzę tych ludzi. Nie chcę ich widzieć na oczy. Chce być już w domu. Czy proszę o tak wiele?
Zamachnąłem się i trafiłem go w kość policzkową, która była schowana gdzieś głęboko pod warstwą tłuszczu. Krzyknął i zatoczył się, uciekając pod ścianę. Powolnym krokiem podszedłem do niego i ukucnąłem.
- To kim jestem, co robię i jak robię, w żadnym wypadku nie powinno cię interesować. Jesteś TYLKO od wydawania płyt. Niczego więcej od ciebie nie oczekuję, więc daj mi kurwa wreszcie spokój i odpierdol się od mojego życia prywatnego. Zrozumiałeś ? - z przerażeniem pokiwał głową i głośno przełknął ślinę. Uśmiechnąłem się ironicznie i opuściłem budynek.
Z każdym krokiem moje myśli ciążyły mi coraz bardziej. Nie miałem już siły. Wiatr delikatnie rozwiewał mi włosy. Miałem wrażenie, że z nim walczę. Odpycha mnie, nie pozwalając ruszyć się do przodu, a ja powoli traciłem siłę i ulegałem jego naciskowi. Wygrywał, pokonywał mnie z każdym dniem.
Moje życie stało się monotonną grą, która utraciła sens, a po fabule dawno nie ma już śladu. Wlokłem za sobą nogi, tracąc ochotę by wracać do domu. Co się ze mną dzieje? Przed chwilą zrzędziłem, że chcę do domu, a teraz mam ochotę zawrócić i iść do baru. A może powinienem się zatrzymać i tutaj zostać? Na środku chodnika. Nie zwracając uwagi na nic. Na deszcz, burzę, przechodniów. Zazdroszczę takim latarnią. Dniami i nocami sterczą przy ulicy niczym się nie przejmując. Nie dokucza im zimno, gorąco, deszcz czy śnieg. Jednym słowem, są pozbawione uczuć.
Kiedyś byłem podobny do nich. Miałem wszystko w dupie, nie wierzyłem, że istnieje coś takiego jak miłość albo zaufanie. W sumie.. nie było mi to do niczego potrzebne. Wszystko zmieniło się przez tą czerwonowłosą furię, która przeszkadzała mi na każdym kroku. Wcinał mi się w moją grę, zawsze był w tym barze, do którego chciałem się wybrać.. Kręciły się obok niego laski, które kiedyś owijałem sobie wokół palca. Boże jak on mnie wkurzał!!
Jako, że jestem mężczyzną, mój honor nie pozwolił mi spuścić głowy i uciec. Znalazłem świetne rozwiązanie. Grałem z nim w kosza. Prawie codziennie po szkole czekałem na boisku, nie ważne czy było zimno czy słońce paliło niemiłosiernie. A on? Jak wierny pies zawsze przychodził... i zawsze przegrywał. Jednak nie załamywał się, chociaż ja na jego miejscu wkurwiłbym się i obraził na cały świat. Codziennie powracał z uśmiechem na twarzy, czego nienawidziłem jeszcze bardziej. On ciągle szczerzył się do mnie jak idiota i traktował jak przyjaciela. Dlatego gdy to zobaczyłem, skamieniałem. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, gdy moje serce biło tak mocno.