1979

123 5 4
                                    

Punktualnie o szóstej zadzwonił budzik. Martin jęknął, uświadamiając sobie, że błogi sen dobiegł końca. O wiele za wcześnie. Miał wrażenie, że ledwo co zamknął oczy. Powinien przyzwyczaić się, że tak już będzie jeszcze przez wiele długich lat. Wakacje już dawno minęły. Miał wrażenie, że dla niego bezpowrotnie. Dorosłe życie uderzyło go z rozpędu i nie dając złapać oddechu, kompletnie wciągnęło. Zaczął pracować niemal zaraz po skończeniu szkoły, podczas gdy inni „musieli się wyszumieć". Patrząc wstecz czuł, jakby wszystkie lata jego dzieciństwa minęły w ułamku sekundy. Powinien być wdzięczny, że ma dobrą pracę. Przynajmniej tak mówiła jego rodzina. „Dobra praca" oznaczała nudę przez osiem godzin, pięć dni w tygodniu. Cóż, przynajmniej mógł odłożyć trochę pieniędzy. Wielu jego znajomych pracowało w fabryce, co było nieporównywalnie cięższym zajęciem.
Po krótkiej toalecie ubrał się do pracy (nie czuł się dobrze w eleganckich ubraniach, ale były wymagane), zarzucił torbę na ramię i zszedł na dół. W kuchni nikogo nie było. Rodzice wstawali później. Zza drzwi pokoju jego sióstr dochodziło chrapanie. Uśmiechnął się do siebie pakując kanapki do torby. Zazdrościł im braku zmartwień. Chciałby znów chodzić do szkoły...
Do pracy dojeżdżał na rowerze. Tak było najszybciej i najtaniej. Lubił poranne przejażdżki, kiedy mógł zaglądać sąsiadom do przydomowych ogródków i wystawiać twarz do ciepłych promieni słońca. Zawsze coś nucił.
W pracy nie pojawił się jako pierwszy. Wymienił powitania ze współpracownikami, po czym skierował się do ekspresu z kawą. Jedyna rzecz, którą lubił w pracy, była ta kawa. Mroczna i mocna jak Szatan na średniowiecznych rycinach. Już sam zapach postawiłby zmarłego na nogi. Gdy miał już z namaszczeniem uraczyć się gorącym napojem, zauważył zbliżającego się w jego kierunku Petera. Westchnął w duchu. Dlaczego zawsze musi mieć przyklejony do twarzy ten obrzydliwy uśmieszek? Peter był najbardziej ohydną kreaturą, jaką znał i niestety, znali się jeszcze ze szkoły. Basildon było miastem, w którym prędzej czy później, poznasz każdego.
- Cześć, Mart. Na twoim miejscu pośpieszyłbym się z tą kawą, bo za niedługo zacznie się niezły ruch.
- Dzięki za troskę, poradzę sobie – odwzajemnił uśmiech.
- Widziałem cię w sobotę w pubie. Fajny występ, gratulacje. Nie wiedziałem, że teraz pozwalają grać tam amatorom.
- Nie pozwalają. Dlatego ciebie nigdy tam nie zaprosili.
- Bardzo zabawne – prychnął. - Jeśli miałbyś ochotę posłuchać, jak testujemy nowe wzmacniacze z kumplami, to w czwartek gramy w Londynie – położył nacisk na ostatnie słowo.
- Rozważę tę propozycję. A teraz wybacz, bo obowiązki mnie wzywają.
- Leć, klienci cię kochają. Nie możesz ich zawieść – rzucił, gdy Martin kierował się już do swojego biurka. Zaraz później znalazł sobie nową ofiarę – blondynkę z działu obok.
Szczerze go nie znosił. Wszystkie te przechwałki i docinki. Naprawdę myślał, że jak zagra w Londynie, to go to obejdzie? Może sobie grać nawet i na księżycu. Peter był tylko pozerem. Lalusiem z gitarą, który liczył na to, że uda mu się kogoś wyrwać. Dla Martina muzyka była integralną częścią rzeczywistości. Ucieczką i najwyższą przyjemnością. Celebracją. Świętością. Wziął kilka głębokich wdechów, aby się uspokoić. Gdy sięgał po kawę, do środka wszedł klient. Rozejrzał się wokół i choć kilka innych okienek było otwarte, skierował się wprost do niego. Z bólem serca odstawił kubek i przywołał na swojej twarzy standardowy grzecznościowy uśmiech.
- Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

* * *

- Hej, pedale! - David odwrócił się, cudem unikając lecącego kamienia. Zanim zorientował się, skąd dobiegał głos, było już za późno.
- Mówię do ciebie, łajzo – postawny chłopak w asyście dwóch podobnych mu osobników o aparycji buldoga wyłonił się zza krzaków. Złapał go za ramię, niemalże unosząc nad ziemię. Uścisk był zbyt mocny, żeby Dave mógł się wyrwać. Napastnik przysunął go bliżej siebie, zionąc mu w twarz aromatem resztek z całego tygodnia.
- Czego ode mnie chcecie? - zapytał Dave starając się, aby jego głos brzmiał spokojnie.
- Już ty dobrze wiesz czego, ćpunie.
- N-naprawdę nie wiem, o co chodzi...
Drab wyszczerzył zęby.
- W takim razie teraz masz okazję zrobić coś dobrego. Wiemy, że Johnny sprzedał ci dzisiaj metę. Z tego co widzę, jeszcze nie zdążyłeś się nią nacieszyć.
Pozostali dwaj bandyci zbliżyli się do nich.
- Nic nie mam, przysięgam. Musiał was okłamać.
- Nie wydaje mi się – mięśniak dał znać pozostałym. Zaczęli go szarpać i przeszukiwać. Szybko znaleźli to, czego chcieli.
- Co tak mało? - wkurzył się. Zanim David zdążył cokolwiek powiedzieć, uderzył go w brzuch, po czym zwolnić uścisk. Gdy znalazł się na ziemi, zaczęli go kopać i okładać pięściami.
- Następnym razem ma być więcej – splunął na odchodne.
Dave leżał jeszcze kilka minut na ziemi, próbując opanować ból. Sycząc przez zaciśnięte zęby, zdołał dźwignąć się na kolana. Bolały go mięśnie i żebra, ale chyba nic mu nie złamali. Gdy stanął na nogach, poczuł ból w kostce. Otarł załzawioną twarz rękawem i powoli, próbując utrzymać równowagę, powlókł się w kierunku osiedla. Szczęście w nieszczęściu, że dopadli go na wzgórzu. Gdyby w takim stanie miał się jeszcze wspinać na górę, to chyba wolałby poczekać na śmierć. Jego kumpel mieszkał niedaleko. Cała nadzieja w Henrym. Zadzwonił do drzwi modląc się, aby był w domu.
- Dave?
- Tak, to ja.
- Mówiłem ci, że – otworzył drzwi i zamarł na moment. - Co ci się stało?
- Później ci opowiem. Mogę wejść?
Henry wraz z ojcem zajmowali kawalerkę w jednym z robotniczych szeregowców. Proste, skromnie urządzone mieszkanie, nastrajało depresyjnie. Jednak David lubił w nim przebywać. Zwłaszcza że ojca Henry'ego często nie było w domu i mogli razem słuchać winili. Dave przycupnął na krześle w kuchni, podczas gdy Henry wyjął z zamrażarki trochę lodu i owinął go w ścierkę. Chłopak nawet nie wiedział, gdzie powinien go przyłożyć.
- Kto cię tak załatwił?
David wzruszył ramionami.
- Nie widziałem ich nigdy w szkole, ale znali Johnny'ego. Wiedzieli, co kupiłem rano. Było ich trzech, mieli z siedem stóp i połowę tego w barach. Pewnie na śniadanie jedzą funt kiełbasy i tuzin jajek.
- Sporo się takich tutaj kręci. Zwłaszcza odkąd otworzyli niedaleko nową fabrykę... Mówiłem ci, że dragi przynoszą nieszczęście.
- Daj spokój. Zmienię dilera i tyle. Będę musiał uważać na tych gości.
Henry nic nie powiedział, tylko pokręcił głową. David nigdy nie rozumiał, dlaczego miał takie podejście do życia. Przez to, że tyle chodził do kościoła, tracił najlepsze lata. Na imprezach nigdy nie wypił więcej niż jednego piwa.
- Chcesz wziąć prysznic?
Dan popatrzył na swoje ubranie. Był brudny, naderwali mu rękaw, a w jednym miejscu w spodnie wsiąknęła krew.
- Chyba by się przydało. Matka uziemi mnie na miesiąc, jak pokażę się jej w takim stanie.
- Pożyczę ci coś mojego. Ta koszulka przeżyła dzisiaj swoje.
David uśmiechnął się.
- Jesteś złotym człowiekiem, Henry. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.
- Pewnie byłbyś już martwy – odpowiedział Henry ze smutnym uśmiechem.
- Pewnie tak. Dlatego tym bardziej cię podziwiam, że zawsze ratujesz mi tyłek. Muszę się ogarnąć, bo jutro idziemy do Steve'a na imprezę.

It's just a Question of TimeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz