************** Wstęp ***************
Siedziałem już od około godziny w kantynie oczekując na mojego zleceniodawcę. Dopijałem drugi koktajl mleczny z dodatkiem...sam nie wiem czego, może nawet lepiej ,że tego nie wiem. Nie przepadałem za alkoholem, ale koktajlem mlecznym lub sokiem owocowym, nigdy nie pogardzę...Tak jak i zleceniem. Wracając do mojego ostatniego zlecenia. Pewien jegomość zlecił mi wybicie swoich natrętnych "sąsiadów", nie interesowało mnie to, czym mu się aż tak bardzo przysłużyli. Dobrze płacił, więc nie miałem ochoty zapytać o szczegóły. Miała to być "cicha robota", a dowodem na wykonanie zadania, przyniesienie wycinków skór nieszczęśników. Tak, skór...na wycinkach których, znajdowały się charakterystyczne tatuaże. Zebrałem tyle wycinków ile tylko zdołałem...ciężko zbierać wycinki skóry, która została zwęglona...Nie miałem skrupułów aby wykonać to zadanie, w tych rejonach galaktyki, jakimi były rubieże Tatooine, tatuaże najczęściej nosili gangsterzy...ludzie z "podziemia". Takie szybkie i proste zlecenia lubiłem najbardziej, były bardzo dobrze płatne, a do tego można było "zapoznać" się z różnymi osobami...Co zamierzałem wykorzystać już całkiem niedługo we własnym celu. Kantyna była dość spora i tak samo sporo przebywało w niej szumowin z najdalszych skrajów galaktyki, ras...których nawet nie znam, lub nazwy wypowiedzieć poprawnie nie potrafię. Szmuglerzy, reketerzy, łowcy nagród...członkowie gangów...jednym słowem, wyrzutki społeczeństwa, najgorszy element, to własnie tutaj można było ich spotkać. W tle grała muzyka, tancerki rasy ludzkiej i twi'lek oraz innych, zgrabnych ras, kusiły swoimi kształtami i ogólnie cieszyły oko, gdy się na nie zerkało, wywołując ślinotok u tych napaleńców, którzy dawno nie lądowali na żadnej planecie, czy orbitalnej kantynie...takiej jak ta na której się znajdowaliśmy w tej chwili. Jednakże, nie wszyscy odpoczywali, co chwila wybuchały zamieszki między grającymi w karty, kości...inne gry towarzyskie...jeden wielki hazard...Ktoś zarobił kredyty, a w tym czasie ktoś inny w czoło z blastera, kolejny wyłapał ostrze pod żebra, takie ryzyko zawodowe w miejscu jak to. Co chwila można było podziwiać kunszt bokserski, tych osobników którzy nie potrafili trzymać nerwów na wodzy...no i siepaczy wynajętych do ochrony kantyny przez właściciela tego przybytku. Własnie, o wilku mowa. Od strony zaplecza wyszedł mężczyzna, był wysoki i szczupły, na twarzy w okolicy lewego oka miał bliznę, cięcie...prawdopodobnie od ostrza, mało mnie to obchodziło w tej chwili. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat, skóra jego była koloru śniadego, przy pasie miał w kaburach dwa blastery. W takim miejscu ostrożności nigdy za wiele. Wypatrzył mnie zaraz na wejściu i zaczął podążać w kierunku mojego stolika, zgrabnie omijając stojących miedzy nami humanoidów. Dosiadł się do mnie i powitalnie skinął głową.
- Witaj ,Krix...
- No hej, Alekk.
- Rozumiem, że skoro wróciłeś, to zadanie wykonałeś bezbłędnie ?Zrobiłeś to o co prosiłem ?
- Tak, nikt nie przeżył, mam tyle "skrawków" ile mogłem zebrać. Możesz z nich zrobić dywan do swojej komnaty.
- Ochhh... - uśmiechnął się pod nosem... obawiam się ,że muszę cię rozczarować, na pewno na takowy nie starczy tych skór... - uśmiech nie znikał z jego ust.
- Mniejsza z tym. Masz tutaj kredyty na które się umawialiśmy ?
- Jaki ty nie cierpliwy, nawet pogadać nie można, tylko od razu "Pieniądze i pieniądze"...- przewrócił przy tym oczami. - Proszę, o to zapłata, tyle kredytów na ile był omówiony kontrakt i drobną premią za szybki czas realizacji.- Alekk dał mi walizeczkę w której znajdowały się moje kredyty, w zamian przekazałem mu torbę z jego "trofeami". Zajrzał do wnętrza, od razu odchylił głowę i zamknął worek lekko krzywiąc się przy tym.
- Rodzina Huttów jest ci wdzięczna, lubią robić z tobą "interesy" przy wykonywaniu kontraktów na wyłączność. - No tak, Huttowie...grube wsobne banthy. Od razu wiedziałem,że taki interes nie może być prowadzony bez ich nadzoru.
- Podziękuj "rodzinie" i powiedz, że polecam się na przyszłość...-Powiedziałem nieszczerze i wstałem od stolika, dopijając szybko resztki koktajlu, który wcześniej zamówiłem.
- Poczekaj, jeszcze jedno... - Alekk wskazał na moje krzesło palcem wskazującym lewej dłoni... Siadaj, jest coś jeszcze, coś ważnego...- usiadłem jak wskazał "właściciel" tego przybytku. nietaktem byłoby go zwyczajnie w świecie olać i odejść.
- "Coś" ? - Zapytałem Alekka.
- No, zadanie łowco...- znów przewrócił oczami, już mnie to zaczyna irytować... Zadanie które cię zainteresuje, ze względy na kredyty oczywiście i wdzięczność naszych "przyjaciół"...- uśmiechnął się kącikiem ust. Na prawdę, irytował mnie już do tego stopnia, że zacząłem analizować scenariusz zabicia go i obcinałem kątem oka gdzie i jak jest rozmieszczona ochrona obiektu. Znaczy zrobiłem to już wcześniej, jak zawsze na wejściu w takie miejsca, ale to już chyba taki odruch u łowcy.
- Słucham cię. Mów o co chodzi.
- Drogi Krix, "cenimy" sobie twoje usługi, spokojnie...przyjacielu.
- Więc od teraz jesteśmy przyjaciółmi ?
- Mniejsza z tym "przyjacielu"... - znów uśmiechnął się kącikiem ust, chyba zdał sobie sprawę z tego, że jest dla mnie irytujący i chce mnie wyprowadzić swoim zachowaniem z równowagi, nie dam mu tej satysfakcji...Nie dziś, przynajmniej nie dziś... - Zlecenie jest następujące...- Kontynuował... Udasz się do Dromund Kass i skontaktujesz się w kantynie , mieszczącej się niedaleko rynku, z "naszym" kontaktem, będzie to kobieta...Twi'lekanka, hasło "Nanu". Ona poda ci szczegóły, co i jak. Tyle miałem ci do przekazania...- wstał od stolika.
- Nie zapomniałeś o czymś Alekk ? Co i jak z zapłatą ?....- nawet nie spojrzał na mnie, był już odwrócony plecami do mnie, lekko skręcił głową w prawą stronę i powiedział.
- Wszystko ustalisz na miejscu z naszym kontaktem...- po czym odszedł w kierunku zaplecza. - Aaaa, byłbym zapomniał...To ona znajdzie ciebie.
Wyszedłem z kantyny, udałem się do hangaru, gdzie pozostawiłem swój statek typu patrolowo-transportowego, nie miałem dla niego nazwy. Kiedy zszedłem na lądowisko ,zauważyłem trzech typów, którzy kręcili się koło mojego statku. Byli to dwaj Rodianie i jakiś humanoidalny droid, nie większy od tych zielonkawych przykurczów z metra ciętych. To co mnie najbardziej zastanawiało, to fakt, że nie widziałem przy lądowisku, a tym bardziej przy hangarze żadnych ochroniarzy, czy to siepaczy Alekka, czy też droidów strażniczych...dziwne...ale miałem już z taką okolicznością styczność. Podszedłem do nich i zapytałem.
- Podoba się wam...Mój statek ?...- odwrócili się do mnie zaskoczeni, nawet nie wiedzieli, że podchodzę do nich.
- Ładna maszyna...- Powiedział w swoim ojczystym języku pierwszy Rodianin.
- To prawda, musiała być sporo warta ? ...- odparł drugi z zielonoskórych.
- Tego to nie wiem, to dar od znajomego...- odparłem patrząc na ich trójkę.
- "Dar" powiadasz ? Od "znajomego" powiadasz?...- odezwał się i droid...Bo my własnie od tego "znajomego", w sprawie "daru"...- Nie dokończył wydukać o co dokładnie mu chodzi, ale umiałem dodać w pamięci dwa do dwóch. Wystarczyło, że blaszak podkreślił w swych wypowiedziach słowa "dar" i "znajomy". Poderwałem się od ziemi dzięki mojemu plecakowi odrzutowemu. W tym czasie Rodianie sięgnęli do kabur po swoje blastery. Wyciągnąłem ręce ku całej trójce i odpaliłem ukryty w rękawicach ładunek łatwopalnej cieczy, koło mnie przeleciała strzałka z ładunkiem elektrycznym wystrzelona przez droida, więc i ja wystrzeliłem swoją w jego kierunku, droid na chwilę zamarł, a jego obwody zaczęły się iskrzyć. Następnie, wykonałem ewolucje zwaną "korkociągiem" w powietrzu i odpaliłem miotacze ognia, które miałem zainstalowane na nadgarstkach, które przewodami podłączone do plecaka. Rodianie pięknie "tańczyli"...prawie jak tancerki na górze w kantynie. Tyle ,że ci dwaj bardziej widowiskowo. Po kilku sekundach upadli na ziemię, bez życia.
- Amatorzy...- powiedziałem w kierunku ich ciał i dobiłem ich, tak na wszelki wypadek, po strzale w głowę z mojego blastera.
Podszedłem do droida który właśnie dochodził do siebie po szoku jakiego doznał po kontakcie z moją strzałką paraliżującą. Wyłączyłem go i zaciągnąłem na pokład statku, gdzie miałem specjalna "kajutę" dla takich pasażerów jak on i jemu podobnych. Wziąłbym także jego towarzyszy, ale cóż...mówi się trudno w takich sytuacjach.
- Gdzie ja jestem ? ...- odezwał się mój pasażer...trochę taki "na gapę".
- Jesteś teraz na moim pokładzie, zadanie nie wykonane...- odrzekłem do niego...- Aaaa, i nie próbuj żadnych sztuczek, rozbroiłem cię, więc możesz co najwyżej pogadać sobie, ale nie za dużo, bo cię całkiem wyłączę...- Teraz mój mały blaszany nieudolny złodzieju, powiesz mi gdzie znajdę twojego zleceniodawcę, a naszego "Znajomego", tego od "daru". Albo cię zresetuję i przeprogramuję i będziesz wywalał gnój na jakiejś farmie na jeszcze większym zadupiu niż potrafisz sobie wyobrazić.
- Dromund Kass, znajduje się na Dromund Kass...- odpowiedział mój nowy "przyjaciel".
- Tylko waszą trójkę wynajął, czy są jeszcze inni amatorzy mocnych wrażeń?
- Nikogo nie wynajął, jesteśmy...- na chwilę zamilczał. Jestem na jego usługach, pracuję u niego w jego kantynie.
- Dalej prowadzi kantynę? Ten stary kanciarz ? Ten szczur pustynny ? Jeszcze nikt go nie sprzątnął z tego świata ?
- Nie, ma się dobrze.
- Więc będę musiał mu złożyć niezapowiedzianą wizytę i trochę zmienić jego stan zdrowia, na gorszy. Może będzie to przestroga dla tych co nie płacą za "robotę"...o tym statku już nie muszę wspominać, że wziąłem go z jego hangaru jako część zapłaty za zlecenie ?
- Ukradłeś go...
- W cale nie !? Wziąłem jako zaliczkę...rekompensatę za poniesione straty moralne. Jego ochroniarzy pobiłem z czystej przyjemności.
- On cię za tą zniewagę zabije...
- Albo ja jego. Zgadnij kto leci właśnie do Dromund Kass ?
- Ty ?...
- Brawo, mój ty blaszany mistrzu dedukcji.
- A co ze mną zrobisz ? Chyba nie myślisz, że ci pomogę w walce ze swoim panem ?
- Ja to wiem, złomie. Dlatego lecimy po drodze na Tatooine, zarobię na tobie, sprzedając cię Jawą. Zawsze to kilka kredytów więcej, za droida bojowego, ze zresetowaną pamięcią.
- Zresetowaną pamięcią ? Przecież pomogłem ci jak chciałeś ?
- Nie zmienia to faktu, że chciałeś mnie zabić ze swoimi zielonymi koleżkami.
- Zostaw mnie, oddeeejjjjj...- podszedłem do droida i zacząłem grzebać w jego pamięci po tym jak go wyłączyłem, na szczęście nie robiłem tego pierwszy raz. Zgrałem tylko do swojego przenośnego banku pamięci, dane o moim "znajomym" i ustawiłem komputer pokładowy, tak jak mówiłem wcześniej, na Tatooine...
Kiedy siedziałem przy konsoli komputera pokładowego, usłyszałem brzdęk za swoimi plecami. Dźwięk ten przypominał lekkie uderzenia metalu o metal, odwróciłem się na chwilę, za mną stał "Robi", mój blaszak. Droid górniczy o numerze seryjnym R0-B1 przerobiony przeze mnie na pomocnika w łowach. Jego pierwotnym zadaniem, było wydobywanie minerałów w tych częściach kopalń, gdzie było bezpośrednie zagrożenie dla żywych istot. Dość mocno przerobiony przeze mnie. Moja "samoróbka" była wersją która posługiwała się wieloma języki i dialektami dzieki wgraniu oprogramowania od jakiegoś droida protokolarnego. Co ułatwiało mi pracę i zdobywanie nowych kontraktów. To byłoby na tyle jeżeli chodzi o zachowanie "etykiety" przez droida. Do tego był dobrze uzbrojony w wyrzutnie ręczną granatów, siatkę obezwładniającą oraz inne gadżety ułatwiające nam pracę. Innowacją był skonstruowany przeze mnie karabin szturmowy, na wzór używanego przez wojskowych z oddziałów szturmowo-desantowych. Co było w nim niezwykłego...innowacyjnego? System przemiany karabinu szturmowego w karabin Snajperski, wystarczyły trzy szybkie ruchy manualnych, biotycznych dłoni mojego "Robiego"...dłoni, które obracały się w przegubach nadgarstków o trzysta sześdziesiąt stopni w jedną i drugą stronę, w zależności od jego potrzeb. Mój "Robi", bo tak go nazywałem, odezwał się do mnie przy pomocy dźwięków jakie wydają z siebie astromechy.
- Co mówiłeś Robi ? - Odpowiedziałem mu, lecz ten tylko spojrzał na mnie i wystawił w moim kierunku środkowy palec prawej dłoni, przy czym znów wydał z siebie kod dźwiękowy. - Tak, wiem moja wina, mogłem przy ostatniej konserwacji nie dotykać bezpiecznika od modulatora głosowego, ale nie złość się już, mam "To". - Pokazałem mu modulator wyciągnięty z Drioida nieżyjących już Rodian. - Zamontuje ci go i skalibruje na Tatooine. - "Robi" spojrzał na mnie i znów zaczał "brzęczeć". - Tak, dobrze słyszałeś, na Tatooine. Może podlecimy do jakiegoś "Wagonu" Jawów i pohandlujemy trochę...potrzebuję od nich kilku rzeczy aby twój nowy modulator hulał. - Odpowiedziałem mu na prędce. - Droid wzruszył tylko ramionami. Wstałem od konsoli sterowania i oznajmiłem mu.
- Mam nadzieję ,że wypocząłeś, bo teraz Ja idę uwalić się na kojo, a Ty będziesz pilotował naszą krypę. Tylko nie zapomnij mnie obudzić, jak coś będzie nie tak, albo będziemy dolatywać do celu podróży. - Droid wydał z siebie znane mi dźwięki, które oznaczały, żeby już go nie drażnił swoją osobą i sobie "poszedł"...mówiąc grzecznie. Wszedłem do swojej kajuty, zdjąłem zbroje, broń odłożyłem do schowka. Położyłem się na kojo i spojrzałem w sufit. Podróż zajmie nam około trzydziestu minut, może trochę więcej. To był mój czas na rozmyślanie. Przymknąłem oczy.
CZYTASZ
Gwiezdne Wojny: Z Samym Sobą
FanfictionKiedy przyszłość to walka. Czy wiesz gdzie prawda leży? Kiedy przeszłość jest warta, tyle co z niej zabierzesz.... Wysłuchajcie opowieści o walce pewnego łowcy nagród, któremu życie co chwila wywraca się do góry nogami. Stawiając Go przed ciągłymi w...