Wielki Dąb

22 3 0
                                    

Pożar Wielkiego Dębu poruszył w mniejszym lub większym stopniu wszystkich mieszkańców lasu. Mimo tego że nie odgrywał jakiejś kluczowej roli w społeczności, to był w pewnym sensie symbolem władzy i sprawiedliwości. Przewyższał dwukrotnie okoliczne iglaki i rzucał na nie cień swoimi rozłożystymi gałęziami. U jego korzeni często odbywały się pogaduszki kulturalne, a w razie potrzeby wydawano tam wyroki, jeśli ktoś coś przeskrobał.

Zdecydowanej większości zwierząt widok przeżartego przez ogień pnia dębu i spopielonych doszczętnie konarów sprawiał przykrość. Ja również cierpiałem z tego powodu. Pamiętałem, jak w dzieciństwie to drzewo wskazywało mi drogę do domu, kiedy zabłądziłem wśród gęstwiny. A teraz jego rachityczny szkielet stał na środku polany i chwiał się z każdym mocniejszym podmuchem wiatru. Nic nie pozostało z dawnej świetności mocarza.

Ostatecznie nie stwierdzono, kto jest odpowiedzialny za podpalenie. Detektyw Pracz orzekł, że nie wyklucza, iż było to dzieło przypadku i ktoś po prostu upuścił na trawę niedogaszonego papierosa. Z całego serca pragnąłem dowierzać jego wersji wydarzeń. Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że po ziemi stąpała istota skłonna do tak strasznego czynu.

Po kilku miesiącach zaczęliśmy zapominać o tragedii. Przechodząc przez Polanę Centralną, spuszczaliśmy wzrok i zliczaliśmy pełzające po ściółce dżdżownice. Przeszliśmy z tym do porządku dziennego. Wielki Dąb niczym upadły anioł rozpościerał zwęglone gałęzie, ale już więcej nie przykuwał niczyjej uwagi. Przynajmniej do pewnego czasu.

W słoneczne popołudnie 15 maja Borsuk wygłosił płomienne przemówienie w Oberży pod Złotą Buczyną. Przekonywał zebranych tam biesiadników, że Wielki Dąb to nasze dziedzictwo narodowe i powinniśmy zadbać o to, by kolejne pokolenia pamiętały, jaką inspiracją był dla obywateli w czasach swej świetności.

Z racji tego, że zwierzęta w gospodzie piły właśnie trzecią kolejkę piwa miodowego z ochotą przytaknęły każdemu słowu futrzaka. W tej sytuacji Borsuk przystąpił do działania. Każdego miesiąca organizował specjalny apel w celu upamiętniania spalenia Wielkiego Dębu. Początkowo te zgromadzenia zyskiwały znikome zainteresowanie, lecz z biegiem czasu, nie wiadomo skąd, pojawiało się coraz to więcej entuzjastów. Apele przybrały charakter dosyć fanatyczny, uczestnicy układali pieśni pochwalne, które potem tubalnymi głosami prezentowali na polance. Borsuk wciąż decydował o przebiegu ceremonii, ale pozwalał innym zwierzętom również wygłaszać przemówienia. Porywającą mowę zaprezentował Lis, który oskarżał Niedźwiedzia, że to on podłożył ogień, gdyż nie potrafił dłużej znieść dominacji Wielkiego Dębu.

My, młodzi, z niepokojem przyglądaliśmy się tym uroczystościom. Uważaliśmy je za grubą przesadę - po co z taką pompą czcić coś, co utraciło jakiekolwiek znaczenie i jedynie wprawia w przygnębienie. Jednak nie śmieliśmy ingerować w apele Borsuka. Tylko w swoim towarzystwie wymienialiśmy krytyczne opinie i kręciliśmy głowami z dezaprobatą, słysząc hałasy dobiegające z polanki. Współczuliśmy z całego serca Niedźwiedziowi, który już w ogóle nie wychodził na zewnątrz, ponieważ obrzucano go wyzwiskami, gdy wytknął choćby czubek nosa z jaskini.

Tymczasem częstotliwość manifestacji rosła i mogłoby się zdawać, że zmieniły one swój pierwotny cel. Wielki Dąb wyraźnie odszedł na drugi plan - teraz Lis wodził reję i w porozumieniu z Borsukiem podgrzewał atmosferę wśród zgromadzonych. Nakłaniał ich do agresji wobec "Wrogów Dębu", jak określał przeciwników ceremonii. W konsekwencji zwierzęta aż kipiały z nienawiści i zaczęło nawet dochodzić do aktów przemocy. Grupa zamaskowanych tchórzofretek ozdobiła wejście do jaskini niedźwiedzia sprośnymi napisami.

Jednakże ta agresja nie pozostała bez odpowiedzi. Opozycja sama wzięła odwet i obrzuciła gniazdami os niczego nieświadomych zebranych. Borsuk wpadł w szał, bo sam został użądlony w nos przez owada. Natychmiast sprowadził z pobliskiego boru dzika, by odpędził każdego, kto śmiałby przerwać demonstrację. W zamian obiecał mu zapłatę w wysokości jednej trufli tygodniowo. Ale to nie powstrzymało wcale przeciwników. Wnet zorganizowali stadko drozdów, które przeprowadziły atak z powietrza i ostrzelały guanem zgromadzenie. Tym razem Lis wysłał depeszę do swojego przyjaciela, Bielika, który na dobre uniemożliwił ofensywę zarówno czworonogom jak i ptakom.

To powstrzymało wszelki opór. Musieliśmy co tydzień znosić ten cyrk na głównej polanie. Słowa protestu cisnęły nam się na usta, lecz zachowywaliśmy milczenie. Liczyliśmy podświadomie, że oni wszyscy w końcu się otrząsną, posprzątają trochę las, zrobią przynajmniej coś pożytecznego. Ale najwyraźniej i Borsukowi, i Lisowi odpowiadała rola przywódców i bynajmniej nie zamierzali z niej zrezygnować.

Tego roku zima przyszła wyjątkowo mroźna. Przerwano manifestacje, zwierzęta zaszyły się w swoich schronieniach. Większość mieszkańców nie miała czym zapalić w piecu, w związku z tym poprosiła Boruska, by znalazł jakieś drzewo na opał. Futrzak bez zwłoki zebrał ekipę bobrów i wyruszyli na poszukiwania jakiegoś słabszego okazu w sam raz na wycinkę. Bobry natychmiast wskazały potężny, lecz martwy dąb na środku polany. Suchy jak wiór, doskonały jako podpałka. Borsuk wahał się przez chwilę, ale ostatecznie pozwolił bobrom wyciąć dąb. W końcu to, czy mieszkańcy przetrwają zimę było ważniejsze niż jakiś spróchniały trup. Przynajmniej będzie z niego wreszcie pożytek.

Zwierzęta z wielką wdzięcznością przyjęły drewno. Gdyby tylko wiedziały, że palą w piecu tym, za co jeszcze parę miesięcy temu byli gotowi skoczyć w ogień...

NierzeczywistośćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz