Prolog

171 5 7
                                    

Prolog - wersja 2.2 (aktualizacja 13.02.2024).


Noc.

Blask pioruna przecina kurtynę deszczu.

Wraz z hukiem gromu pęka sztaba, skrzydła dębowych wrót uderzają o ściany.

Na schodach roi się od obcych pancerzy, lśnią wzniesione ostrza. Krew obrońców jeszcze nie zdążyła na nich zakrzepnąć; spływa po klingach, mieszając się z deszczem. Za plecami najeźdźców widać dziedziniec usłany ciałami.

Na zgruchotanych szczątkach porwane resztki mundurów. Czarny herbowy smok, dotąd niepokonany, symbol siły wielkiego rodu – tonie w błocie, podeptany, złamany. Ryk szalejącej burzy zagłusza jęki bólu i agonii dogorywających.

Na zamku wrzawa, krzyk. Wrogowie są wszędzie. Ich strzały wgryzają się w piersi, ich miecze opadają na bezbronnych. Szlak śmierci wieńczy rdzawo-błotnisty ślad ciężkich buciorów.

Kamienne ściany milczą, chłonąc rozpacz, strach, płaczą krwią mieszkańców. Ich czerwone łzy zraszają stygnące ciała, krzepną w szparach murów. Szkliste oczy umarłych nieruchomo patrzą w dal.

Wrogie ostrza zwolniły, wodzą wzrokiem po leżących, czujne, uważne. Ostatnie oddechy urywają się w chwilę po syku opadającego sztyletu. Nikogo nie zostawią przy życiu, nikt nie ocaleje, by o tym opowiadać, by się mścić.

Ostatnie wrota dzielą ich od celu. Topory wznoszą się z werwą, wgryzają się w drewno, żarłoczne, zachłanne.

Jedna za drugą salwy bełtów wyślizgują się przez powstałe pęknięcia. Lecz upadająca siekiera natychmiast zostaje dźwignięta, luka w szeregu zamknięta. Pociski fruną coraz rzadziej, rzadziej... A odrzwia w końcu się poddają.

Drapieżny szczęk kusz rozlega się po drugiej stronie. Wszystkie pluły w jeden cel.

Kilku rycerzy pada, zdążyli osłonić swego pana.

Ale władca osuwa się na kolana w chwilę po nich... Pół tuzina bełtów utknęło w jego piersi, głęboko, aż po pierzyska.

Jednak on wciąż żyje, wciąż próbuje unieść miecz w słabnącej dłoni. Miecz z herbowym smokiem owiniętym wokół rękojeści.

Krwawy bąbel na ustach pęka, gdy bezskutecznie usiłuje wydać polecenia. Brak mu tchu. Wierni rycerze giną na jego oczach. Tamtych jest zbyt wielu, nadal zbyt wielu...

Najstarszy syn księcia chroni siostrę. Powalają go włóczniami. Zabrał ze sobą kilku, więc z wściekłością dźgają nieruchome już ciało, niczym zwłoki wściekłego zwierzęcia. Pozostawiają w plecach i boku ułamane drzewce. Ich dzieło prawie skończone, broń już zaraz nie będzie potrzebna.

W tej samej chwili kilkanaście ostrzy spada na młodszego syna. Walczy do końca, śmiertelnie ranny, chłopiec zaledwie. Wreszcie posoka z rozdartego gardła bryzga na ścianę, ucinając jego wysiłki.

Księżna ze skowytem wściekłości rani dwóch, sztyletem podstępnie ukrytym w rękawie. Lecz to za mało, ich pancerze są za grube, klinga sztyletu za krótka. To samo ostrze, które zgładziło jej najmłodszego syna, przerywa jej krzyk.

Władca nadal żyje, choć życie wycieka zeń z każdym oddechem. Słyszy rozpaczliwe, nieludzkie krzyki córki. Brzmią i brzmią... i brzmią.

Ojciec już nie widzi, krwawa zasłona zamgliła mu wzrok. Lecz nie musi widzieć, by rozumieć ten ostatni akt okrucieństwa.

Gniew i rozpacz wydzierają mu ostatni oddech na długo, zanim szybki błysk noża utnie męczarnie księżniczki.

Bona FideWhere stories live. Discover now