where

7 1 0
                                    

gdzieś na mapie świata znajduje się miasto - nie na tyle małe, by móc swobodnie nazywać je zdrobnieniem „miasteczko", ale i nie na tyle duże, by mogło samo prowadzić się bez pomocy większych metropolii z okolic - w którym stanął czas.
i nie pod tym względem, że trendy sprzed pięciu lat nadal nie wyszły tam z mody, nie dlatego, że w lokalnych sklepach nadal codziennie puszczano „i kissed a girl" od katy perry i bynajmniej nie przez to, że większa część mieszkańców nadal uznawała globalne ocieplenie za mit (brzmi znajomo?).
czas po prostu stanął w miejscu.
mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, a mieszkańców nadal interesowały te same plotki o tych samych sąsiadach, nadal co niedziele po kościele umawiali się na kawę, by porozmawiać o nieszczęśliwych nastolatkach, które wpadły w nieplanowaną ciąże i 40letnich rozwódkach, którym rozpadały się związki. wszyscy nadal pracowali w tych samych firmach zarządzanych przez kolejne pokolenia tych samych ludzi z tych samych rodzin, którzy nadal sprawowali kontrolę nad całym powiatem. nadal wierzyli w te same bzdury, uśmiechali się szczerze jedynie z niepowodzeń swoich konkurentów, skrupulatnie zapamiętywali wszystko, co mogli wykorzystać przeciwko komuś w przyszłości i narzekali, że trawa po drugiej stronie płotu jest bardziej zielona. wszystko to do niedzieli, kiedy jak co tydzień przychodził czas na spowiedź, żeby w poniedziałek móc wyzerować licznik i rozpocząć zatruwanie swoich dusz od nowa.
nie przestrzeganie tych niepisanych, a nawet niewypowiedzianych zasad miało swoje konsekwencje. jeśli byłeś jeszcze młody, najprawdopodobniej wszyscy uznawali to jedynie za fazę, którą właśnie przechodzisz, „to tylko okres buntu" mówili i jedynie obdarzali cię krzywymi spojrzeniami, kiedy spotykali cię w poniedziałek i przypominali sobie, że nie uczestniczyłeś we wczorajszej mszy świętej. jeśli jednak wytrwałeś w tej dystopijnej kreaturze nieco dłużej i zaczynałeś liczyć już lata do wieku, w którym przychodzi umrzeć przeciętnemu człowiekowi nie miałeś tak łatwo. zostałeś miejscowym dziwakiem, odmieńcem, kimś kogo lepiej unikać, kogo opuścił Bóg, kogo matki przedstawiały dzieciom, jako przykład upadku i o kim starsze panie szeptały na przystankach.
jednak w tej miejscowość, w której czas liczył się inaczej, od świtu do nocy, od poniedziałku do niedzieli, od plotki do skandalu, naprawdę znajdowali się tacy odmieńcy.
niektórzy z nich potrafili dobrze się ukrywać i udawali kogoś, kim nie są, by móc przetrwać. być może musieli być tchórzami, by nie być sobą, a być może byli ponadprzeciętnie odważni, by znaleźć w sobie wystarczająco siły, by być kompletnie samotnym i okłamywać wszystkich, w tym samego siebie.
inni nie ukrywali się wcale. być może byli tchórzami bez ambicji, którym zwyczajnie nie zależało na reputacji. być może byli ponadprzeciętnie odważni, by bez strachu okazywać, jakimi ludźmi są.

miejscowość ta istniała od dawna, od tak długiego czasu, że obecne pokolenie mogło spojrzeć na drzewo genealogiczne i zobaczyć, że zamieszkiwali ją jego dziadkowie, pradziadkowie i prapradziadkowie. jednak wszystko zmierzało kiedyś ku upadku.
i chociaż czas się zatrzymał, to nawet to nie mogło uchronić mieszkańców przed zbliżającym się końcem.

końcem ich spokoju
końcem wszystkiego, co znają
końcem ich bezpieczeństwa
ich strefy komfortu
ich przyzwyczajeń
ich życia

ich zakłamań
ich manipulacji
ich siły zniszczenia

ich zła.

a koniec ten miał imię.

somewhenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz