Rozdział IV - Błysk w oku

158 24 30
                                    


Jeżeli któreś z nas pomyślało, że pozwolą nam się najpierw zakwaterować, a dopiero potem rozpocznie się zwiedzanie, to było w wielkim błędzie.

Pierwszym punktem w programie naszej wycieczki był obiad w jednej z knajp w podwarszawskiej miejscowości. Żałowałem, że nie dopłaciliśmy tych kilku złotych, by zjeść w stolicy. Przypuszczałem, że jedzenie byłoby o niebo lepsze.

Najpierw wszystkim zaserwowano, dość niestandardowo, zupę grzybową, która wyglądała jak zabarwiona woda. W swoim talerzu znalazłem całe trzy plasterki pieczarek. Ani Patryk, ani Olka nie dostali w swoich porcjach innych grzybów, więc stwierdziłem, że to po prostu wersja light dla otyłej młodzieży, którą w końcu byliśmy.

Za to drugie danie nas zaskoczyło do tego stopnia, że całą trójką zdecydowaliśmy się na wegetariańską wersję. Kucharze chcieli wcisnąć w nas wieprzowe klopsiki, które pływały w bardzo nieapetycznym sosie. Mięso wydawało się być na wpół surowe, bo wśród bladej cieczy wybijało się ciemnoróżowym kolorem. Wybraliśmy więc sałatę i placki ziemniaczane dla własnego zdrowia.

Po obiedzie wcale nie było lepiej. Punkt wycieczki – Muzeum Sztuki Nowoczesnej, aby natchnąć nas przed ustną maturą z języka polskiego. Nie wiedziałem, w czym miały mi pomóc rzeźby i konstelacje, których przekazu ani trochę nie rozumiałem, ale udawałem, że z zainteresowaniem słucham przewodnika.

Była godzina szesnasta, gdy w końcu zawieźli nas do motelu. Na szczęście mieli całą masę dwupokojowych pokoi, więc szybko zaklepaliśmy sobie z Patrykiem jeden z nich. Mieliśmy w środku małą łazienkę, więc nie musieliśmy chodzić po korytarzu w środku nocy.

O osiemnastej wychodziliśmy na kręgle, więc zdążyliśmy się tylko rozpakować. Gdy wsiadaliśmy z powrotem do autobusu, przechodziłem obok Dwojnego. Wyczułem zapach jego miętowych papierosów. Nabrałem tyle powietrza do płuc, ile tylko dałem radę.

Tym razem pozwoliłem Patrykowi usiąść od okna, chcąc obgadać z Olką strategię. Naszą dwójkę nie bardzo kręciły kręgle, więc zdecydowaliśmy się pograć w bilard. Poza tym zdecydowana większość nauczycieli będzie pilnowała hordy maturzystów przy automatach, mogliśmy więc zapoznać się z kimś nowym.

Dwojny znowu zaczął liczyć uczniów w autobusie. Kiedy dotarł do nas, niby przypadkiem jego ręka, zamiast wylądować na fotelu, znalazła się na moim ramieniu. Trwało to ledwie dwie, może sekundy, jednak poczułem się nieswojo.

Za to Olka była w skowronkach, bo jej ramienia również dotknął. Zacząłem się zastanawiać – zrobił to specjalnie czy rzeczywiście się pomylił? Jeśli to pierwsze, to czy powinienem być zazdrosny? Czy w ogóle miałem o co? Nie rozmawiałem z nim od miesiąca, podczas gdy Olka co rusz starała się mówić mu dzień dobry na korytarzu i zagadywać, co u niego słychać. Może to jej ramię chciał ścisnąć, a nie moje?

I dlaczego, do jasnej cholery, cały czas o tym myślę?

Na miejscu, w podziemnym barze, szybko oddzieliliśmy się z Olą od grupy i ruszyliśmy w stronę stołów bilardowych. Znajdowało się tam kilku grających już mężczyzn, jednak znaleźliśmy wolne miejsce. Dołączyła do nas Julka, tłumacząc, że nie chce słuchać sopranowych pisków, gdy któraś z dziewczyn zbije kręgiel. Stwierdziliśmy, że w sumie czemu nie. Graliśmy tak sobie przez dłuższą chwilę, gdy za plecami mojej najlepszej przyjaciółki pojawił się mój ukochany nauczyciel fizyki.

— Można się przyłączyć? — zapytał grzecznie, uśmiechając się do naszej trójki.

— Oczywiście! — zaświergotała Julka i zwolniła mu miejsce przy stole. — Jak pan się czuje w naszej szkole, panie profesorze?

Słonecznik o imieniu NickWhere stories live. Discover now