Wyglądasz pięknie.
W tak czarujący sposób nie potrafisz odnaleźć się w tej sytuacji; rozbiegany wzrok nie może znaleźć punktu odniesienia, krtań porusza się niespokojnie i drży - całe twoje ciało wibruje, wargi rozchylają się w bezdechu, oczy, ha, tak bardzo chciałbyś przymknąć je przed nadchodzącą falą rozkoszy, ale boisz się, że wraz z ułamkiem sekundy poświęconym mrugnięciu, to wszystko zniknie. Rozpryśnie się, tak jak rozprysła się nieśmiałość, o której zapomniałeś wraz z pierwszym muśnięciem ust; jak wstyd, którego grube warstwy zsuwają się z twoich bladych ramion, gdy moja dłoń stanowczo wpełza pod materiał.
Czujesz to, kochanie? Czujesz ten kontrast pomiędzy gorejącą namiętnością i mrożącym opanowaniem?
Czy czujesz, jak zlodowaciałe opuszki wgryzają się w żarliwie rozpalone zmysły, jak para unosi się ponad nasze ciała, jak temperatura nie może odnaleźć stałości, a samo napomknięcie wywołuje skwar, syk, dreszcz przechodzący od stóp po samą głowę, a nawet dalej? Jak dusza przedziera się przez powłokę skóry, bo to zbyt ograniczające, zbyt duszące, zbyt ciasne, aby zmieścić takie ogromy buchającego, ciężkiego pożądania, które mimo wszystko ulatuje, niesione strzępkami niewinności. Tej, której jeszcze nie zdążyłam ci oddać; zagrzebałam ją głęboko pod pościelą, tak, żebyś nie mógł jej chybko znaleźć, bo gdzież byłaby w tym zabawa, mój miły?
Milczysz, a już tyle słów opuściło twą głowę. Lico oblał siarczysty rumieniec niewypowiedzianej prośby o kolejny ruch, błysk w oku zawył litościwie o uwagę, miotasz się pomiędzy prawością a grzechem.
Dech grzęźnie mi w piersi.
Tak miło widzieć, jak przeobrażasz się z lękliwego skowronka w siebie, ale tego siebie, którego sam jeszcze nie znałeś. To najsłodsza rozkosz odkrywać te czeluści ciebie, kiedy sam nie masz pojęcia, co w sobie kryjesz; pozwól mi scałować resztki przyzwoitości z linii twojej szczęki, wyznaczyć językiem ścieżkę bezwstydu wzdłuż szyi, przyłożyć wilgotne wargi do powiek i szepnąć bezgłośnie: "twój dotyk, oddech, wzrok; wszystko przyjmuję".
A ty już wiesz, że jestem twoja.
Mimo że się lękasz, mój kochany, ale wiesz? Ja też się boję. Więc szukam twojej dłoni, już nieco mniej drżącej, i przykładam ją do swojej piersi, żebyś poczuł, jak niemoralnie prędki rytm wybija moje serce. I wierzę, że twoje tworzy zupełnie inną symfonię, ale idealnie pasującą do tej, którą dla ciebie odgrywam w towarzystwie niezrównanych oddechów i splątanych myśli.
Milczę, milczysz, oboje milczymy, więc dlaczego w jednej sekundzie sięgam wszystkiego? Oplatam twoje biodra nogami, kiedy niepewnie układasz dłonie na moich plecach i pozwalasz na to, aby dotyk płynął sam; jak kropla rannej rosy suniesz przez kark, pozostawiając za sobą nieuchronne mrowienie, tym razem to ja błagam; proszę, daj mi więcej. Jestem zachłanna, tak bardzo zachłanna, pragnę tego wszystkiego dla siebie, mam wrażenie, że przenoszę się do innej rzeczywistości, unoszę się? Zatapiam spragnione usta w cierpkiej skórze, niezaspokojonej, gryzę, całuję, kocham.
I wzdycham, kiedy przypadkiem ciągniesz mnie za włosy; tak mi dobrze, gdy bierzesz to, na co masz ochotę, wbijasz paznokcie w nienaturalnie wygięte ciało, mięśnie napinają się, krew parzy każdy centymetr mnie, i niemalże widzę, jak ten ogień odbija się w twoich przyćmionych tęczówkach.
Oboje giniemy w zgubnej łapczywości, chwytamy siebie, jakby to był ostatni, a nie pierwszy raz. I, och, kto wie, może jutro niebo runie nam na głowę, rozgniewane nieprzyzwoitością każdego czynu oraz myślami spowitymi brudem.
Ale tak dobrze jest mi być złą, kiedy jesteś obok.
Tak dobrze jest mi wiedzieć, że jeśli świat się zaraz skończy, to skonam w jedności z twoim ciałem. Że nasze truchła wydadzą ostatni dech tuż przy swoich umierających sercach.
Że przetrwamy, pomimo wielkiego upadku.
Och, mój kochany.
Tak dobrze jest mi być piękną dla ciebie. Tutaj, teraz.
Dobrze jest ciebie kochać.