⤞ The Day of Death ⤝

368 15 0
                                    


Clarke z trudem stanęła na nogi, wycieńczona transfuzją krwi i o dziwo, wędrówką po Mieście Światła. Rozejrzała się dookoła, rejestrując jedynie wszechobecny zamęt, jęki ludzi i chaos. Mnóstwo żołnierzy i wojowników z byłej armii Allie, leżało na ziemi, nadal dochodząc do siebie po wyłączeniu sztucznej inteligencji, na ziemi leżało również mnóstwo połamanych mebli i innych akcesoriów, w które wcześniej była zaopatrzona sala tronowa. Pomiędzy tym wszystkim leżała broń, kije, miecze, upuszczone przez swoich właścicieli. Niedaleko Clarke, na podłodze w kłębek był zwinięty Jackson, a koło niego klęczała Abby, obejmująca mocno Kane'a. Omiotła raz jeszcze spojrzeniem salę i opadła z powrotem na tron. Przyjrzała się uważniej Płomieniowi, który trzymała w dłoni i sięgnęła po pudełeczko, chowając go z powrotem. Jej misja była skończona. Lepsza wersja Allie, zaczeka na następnego sukcesora, który będzie rządzić Dwunastoma Klanami. Zahaczyła wzrokiem o ciało Ontari i skrzywiła się na widok  rozciętej klatki piersiowej, ale domyśliła się, że w ten sposób Abby zmusiła serce Czarnokrwistej do działania i przepompowywania jej krwi do krwioobiegu Clarke.

- Clarke? - głos rozbrzmiał niesamowicie blisko, więc podniosła wzrok i uśmiechnęła się blado na widok Bellamy'ego.

Poobijany, nieco siny i zadrapany, ale wciąż ten sam Bellamy. Przede wszystkim nie prezentował się jako truposz, a to w obecnym stanie było więcej niż mogła sobie życzyć.

- Hej - na moment zamknęła go w objęciach. - Dobrze widzieć cię żywego.

Skrzywił się i potarł szyję.

- Kane ma niezłą krzepę jak na swój wiek - w jego oczach błysnęły drwiące ogniki.

Szturchnęła go i po chwili parsknęli śmiechem, a razem z nim uciekły wszystkie złe emocje, gromadzone przez ostatnie dni. Tyle strachu, żalu, gniewu i wściekłości. Nigdy nie podejrzewała, że może być w niej tego aż tyle. Po ich policzkach spłynęły łzy, lecz oni nadal nie potrafili przestać się śmiać, chociaż nie była to najodpowiedniejsza pora.

- Hej, wy tam! - krzyknął ktoś. - Tak wam wesoło?!

- Zostaw. - usłyszała głos Abby. - Z nich też musi to kiedyś ulecieć.

Głosy przycichły, nawet te kłócące się, aż w końcu zamilkły zupełnie. Dopiero wtedy Griffin otarła policzki i spojrzała w kierunku Bellamy'ego. Gapił się z szeroko otwartymi ustami w drzwi, a gdy przekierowała tam wzrok, zrozumiała już dlaczego. W progu stała Lexa, która toczyła nieodgadnionym spojrzeniem po sali. Ubrana była w ten sam mundur, w którym widziała ją w Mieście Światła, a nad głową wystawały głownie mieczy. Szok o mało nie pozbawił ją przytomności, z trudem zachowała zimną krew.

- Lexa! - wyszeptała wstrząśnięta. - Ale... jak...

Wstała gwałtownie, ale zatoczyła się do tyłu i gdyby nie Bellamy, wylądowałaby na podłodze. Młody mężczyzna ostrożnie posadził ją z powrotem na tronie i ruszył w kierunku Komandor. Jednak to nie on zabrał głos.

- Lexa kom Trikru - Octavia zastąpiła drogę swojemu bratu i pchnęła go lekko do tyłu. - Zaskakujące, że gdy uśmiercamy jednych, to drudzy wracają do życia. Jak?

Zmierzyły się spojrzeniami, aż w końcu zapytana ostrożnie zrobiła kilka kroków do przodu. Wszyscy, którzy wpadli do sali tronowej, wstali i zbili się w jedną grupkę pod oknami, wodząc oczami od jednej postaci do drugiej.

- Nie mam pojęcia, Octavio kom Skaikru. Jedyne, co ci mogę powiedzieć, to jest to, że ostatnią rzeczą, którą widziałam byli ludzie z Miasta Świateł, próbujący dorwać Wanhedę.

The Day of Death - Clexa (Przed korektą)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz