Zakład pogrzebowy "Po drugiej stronie"

14 2 0
                                    

Jestem przedsiębiorcą pogrzebowym. Cóż, nietypowy zawód, choć wcale nie tak mało popularny jak by się zdawało. Jeśli pragniesz stabilnego miejsca pracy w firmie, która będzie miała zapewnioną w miarę przewidywalną liczbę klientów, to jest to biznes dla ciebie, otóż, jak pewnie zdążyłeś zauważyć, będziemy potrzebni, póki ludzie umierają. Zajmuję się głównie organizacją pogrzebów i przygotowywaniem ciał do wystawienia w otwartej trumnie. Uwierz mi na słowo, że po pewnym czasie się przyzwyczajasz do widoku i zapachu śmierci.

Nie tak dawno zmuszony byłem przenieść się z jednej firmy, w której pracowałem od ukończenia szkoły (tak, są specjalne szkoły dla takich chorych pojebów jak ja, którzy chcą spędzić resztę życia w towarzystwie trupów) do drugiej ze względu na to, że właściciel przenosił biznes do innej części kraju. W ten oto sposób trafiłem do Heinricha Diefenbacha.

Słodki Jezu, sam nie wiem, ile ten mruk mógł mieć lat. Na pierwszy rzut oka postawiłem na sto pięćdziesiąt. Dosłownie, większość obsługiwanych przez nas zmarłych wyglądała lepiej niż ten milczący staruszek wiecznie obuty w bezdźwięczne papucie. Facet był dziwny, jednak nieźle płacił, wolałem więc skupiać się na obowiązkach.

Zakład pogrzebowy "Po drugiej stronie" znajdował się na obrzeżach miasta, co było niezwykłym udogodnieniem, jako że mieszkałem niedaleko. Ze względu na lokalizację nie spodziewałem się, że po pewnym czasie zacznie zdobywać taką ilość klientów. Chwalono mnie za doskonałe prowadzenie ceremonii, a właściciela za to, że wykonuje zawód z niezwykłą dbałością i pasją. Wiadomo, że ludzie lubią, gdy zmarły rodzic, dziadek czy dziecko są traktowani z wyjątkowym szacunkiem, a makijaż, strój czy dekoracje przygotowane tak, że każdy obserwator ostatniej podróży zmarłego zapamięta tę osobę jak żywą.

Pierwsze odstępstwa od normy zauważyłem po pół roku pracy. Nie mam pojęcia, jakim cudem zdołałem to przeoczyć tyle razy... Staruch często przesiadywał w towarzystwie trupów nieco przydługo. To nie tak, że on ich przygotowywał, balsamował, nie. To była moja działka. Jemu najwyraźniej sprawiało przyjemność siedzenie w kostnicy. Potrafiłem nie widywać go przez godzinę lub dłużej, po czym bezpośrednio przed tym, jak wchodziłem do kostnicy zamknąć usta, umyć ciało i wsunąć je do lodówki, wychodził widocznie zadowolony. To jedyna okoliczność, w której na jego obleśnej twarzy malował się niepokojący, milczący uśmieszek uwidaczniający jego żółto-brązowe, krzywe zęby. Nigdy się nie odzywał po wyjściu z kostnicy.

Pozwólcie, że przybliżę wam postać Diefenbacha. Był nienaturalnie niski, Miał najwyżej metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, a dodatkowo garbił się w skurczonej, skrzywionej pozycji niczym Gollum. Był przeraźliwie chudy, a jego pomarszczona, cienka skóra zwieszała się groteskowo z jego podziurawionych osteoporozą kostek. Poruszał się w zwolnionym tempie, przesuwając papucie po kafelkach bezdźwięcznie. Zamiast włosów miał nitki pajęczyny. Odnosiłem wrażenie, że wszystkie z jego trzech włosków wypadną przy najlżejszym powiewie letniego wiatru. Jego bladoniebieskie i szkliste oczy zakopane były głęboko w fałdach sinej skóry. Nie był w stanie się dokładnie ogolić przez wiotkość jego sflaczałej linii szczęki, do czego dochodził jeszcze zwiększony ślinotok powodujący wiecznie wilgotny wygląd jego brody, którą w porywach dziwactwa wyobrażałem sobie jako jego mosznę. Był najobrzydliwszym stworzeniem ludzkim, jakie kiedykolwiek widziałem. Mówi się, że szaleństwo odbija się na wyglądzie zewnętrznym. Nie wiem, na ile to prawda, ale w jego przypadku można byłoby uznać, iż jest poważnie popierdolony. Starałem się go unikać, ale był moim szefem.

Zaledwie dwa tygodnie po odkryciu dziwnego nawyku nie mogłem znaleźć kluczy do kostnicy. Na korytarzu szumiało echo głosu sprzątaczki.
- Daj spokój, Stacy! - zaśmiała się, mówiąc to. - Nie będziesz mnie swatała z kolegami ze swojej pracy!
Postanowiłem przerwać jej pasjonującą rozmowę telefoniczną.
- Anne, masz chwilę?
- Poczekaj, Stacy - burknęła do telefonu. - Coś ważnego?
Odwróciła się w moją stronę wyczekująco.
- Nie, tylko klucze od kostnicy. Ale jak będziesz urządzała pogaduszki, to zgłoszę cię Diefenbachowi.
Spojrzała na mnie jak na przestępcę, choć to ona łamała regulamin. Nie miałem zamiaru jej zgłaszać, chciałem jedynie, by sama sobie nie szkodziła.
- Szef ostatnio miał klucze, ja ich nie ruszałam. Szukaj w jego gabinecie. Zapasowy klucz do gabinetu jest pod kaktusem.
- Dzięki.
W odpowiedzi na wdzięczność skrzywiła się i podążała za mną wzrokiem do czasu, aż zniknąłem za ścianą. Wiem, bo od razu po tym usłyszałem głosy i śmiechy. Podążyłem korytarzem w stronę gabinetu. Włożyłem dłoń w glebę w doniczce kaktusa, gdzie znalazłem klucz.

Nigdy wcześniej nie byłem w jego gabinecie.

Obcinał pojedyncze pasemka włosów zmarłych. Czasem zachowywał obcięte im paznokcie. Szukałem kluczy do kostnicy. W jednej szuflad w biurze znajdował się klaser. Ten popieprzony zjeb kolekcjonował je, podpisując eksponaty nazwiskami.

Wkrótce przestałem zamykać zakład. Diefenbach zostawał tam do późna, cholera wie do której.

On naprawdę dobrze płacił.

Był drugi maja, kiedy myjąc zmarłą na raka ośmiolatkę, odkryłem dużą ilość spermy, kurwa, to się wydawało być hektolitrami, w jej ustach i malutkiej, dziecięcej pochwie. Popadłem w szał. Odkrywałem kolejne i kolejne trupy, utwierdzając się w prawdziwości tego horroru. Mężczyźni, kobiety, dzieci, dorośli. Zarzuciło mną, gdy połowicznie wyrywając się z amoku spowodowanego tym szokiem, zacząłem rzygać. Obryzgałem białe, śliskie kafle żółcią i śliną, wybiegając z kostnicy. Wsiadłem do samochodu i wyjeżdżając z tego jebanego miasta, modliłem się, by nie zginąć w wypadku. Nie dlatego, że bałem się śmierci, nie. Bałem się, że moje sztywne ciało trafi do zakładu pogrzebowego "Po drugiej stronie" Heinricha Diefenbacha.

Spleśniałe Pomarańcze (zbiór)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz