Rozdział I

12 2 3
                                    

  Głośny, irytujący dźwięk budzika wybudził mnie ze snu. Nie otwierając oczu wyłączyłem urządzenie i już miałem kontynuować wypoczynek, gdy usłyszałem skrzyp otwieranych z impentem drzwi pokoju.

-- Leonardo! Natychmiast wstań z łóżka! Nie po to nastawia się budzik, aby zaspać do szkoły -- rozchyliłem powieki i ujrzałem czarnowłosą kobietę w średnim wieku pochyloną nade mną z wyrazem niezadowolenia na twarzy.

-- Nie po to mam drzwi, żebyś wchodziła bez pukania -- mruknąłem i obróciłem się do niej plecami. 

 Nagle poczułem na policzku uderzenie mokrego materiału i poderwałem się do pozycji siedzącej.

 -- Szmatą? Za co?! -- Zdenerwowany wytarłem się dłonią.

 Matka uśmiechnęła się złośliwie.

 -- W ramach nauczenia cię dobrych manier -- powiedziała kładąc miskę z wodą na parapecie. - Zamierzałam umyć ci okna, ale mam wrażenie, że chętnie mnie wyręczysz.

 Po tych słowach odwróciła się i wyszła najwyraźniej bardzo z siebie zadowolona. Mi nie było tak wesoło.

 -- Dlaczego ja nigdy nie mogę ugryźć się w język, zanim coś powiem? -- mamrotałem pod nosem zdenerwowany na swoją lekkomyślność. 

 Podniosłem się z posłania i wybrałem kilka przypadkowych rzeczy z szafy. Padło na ciemną koszulkę z logiem zespołu AC/DC i czarne jeansy. Ubrałem się, po czym udałem się do łazienki.

 Gdy szedłem korytarzem dosłownie wpadłem na chłopaka mojej kuzynki, który najwyraźniej przyjechał ją od nas zabrać. Wymamrotałem jakieś szybki przeprosiny usiłując wyminąć farbowanego blondyna w prostokątnych okularach. Ten jednak zastąpił mi drogę.

 -- Cześć młody -- zaczął, jak zwykle ignorując fakt, że dzielą nas tylko trzy lata różnicy. - Gdzie znajdę Sam? 

-- Pewnie zdziwi cię fakt, że zastaniesz ją w pokoju gościnnym, tak jak za każdym razem, kiedy się o to pytasz -- odpowiedziałem wywracając jasnobrązowymi oczami. 

 Will zmarszczył brwi i już miał odpowiedzieć mi jakąś niezbyt błyskotliwą ripostą, gdy zza rogu wyłoniła się rudowłosa, zaspana dziewczyna.

 -- Samantha, możesz powiedzieć swojemu chłopakowi, żeby przestał zadawać idiotyczne pytania i usunął mi się z drogi? -- Zapytałem bliski przesunięcia osiemnastolatka siłą.

 -- Dzień dobry Leo - siwooka posłała mi delikatny uśmiech, po czym zwróciła się do Williama. - Kochanie, poczekaj na mnie w kuchni i nie sprawiaj problemów. Pamiętaj, że jestem tutaj w gościnę. 

 Blondyn skrzywił się niezadowolony, ale posłusznie odsunął się na bok. Rzuciłem szybkim podziękowaniem w stronę kuzynki, po czym pognałem w stronę łazienki. Zamknąłem za sobą drzwi i w pośpiechu zabrałem się za poranną pielęgnację. Ułożyłem kruczoczarną grzywkę, umyłem zęby i przemyłem opaloną letnim słońcem twarz. Po zakończeniu reszty rutynowych czynności zbiegłem po schodach do kuchni.

 Zawsze zazdrościłem postaciom z filmów, na które każdego ranka czekało śniadanie składające się z owoców, gofrów, naleśników i Bóg wie czego jeszcze. Ja natomiast miałem szczęście, jeśli w domu był chleb lub płatki.

 Przeszukując szafki i lodówkę natrafiłem na bułki sprzed tygodnia, dżem truskawkowy, przeterminowany majonez, śledzia w puszce i dwie pomarańcze. Uznałem, że zanim ktoś w tym domu pójdzie po zakupy ,to zdążę zginąć śmiercią głodową, także spisałem na telefonie szybką listę potrzebnych produktów i postanowiłem samemu załatwić sprawę.

 Spojrzałem na zegar, który pokazywał 7:50 i zaklnąłem. Włożyłem owoc do plecaka rzuconego w kąt pomieszczenia i pognałem do wyjścia. Ubrałem czarno-czerwone adidasy i skórzaną kurtkę.

 Na dworze było zimno, a lodowaty wiatr nie poprawiał sytuacji. Wymijałem kałuże slalomem lub przez nie przeskakując, jednocześnie odsuwając się na bezpieczną odległość od przejeżdżających samochodów. Niewątpliwie ktoś o złym humorze zamierzałby urozmaicić sobie poranek oblewając mnie wadą spod opon.

 W pewnym momencie poślizgnąłem się na błocie ledwo zachowując równowagę. Syknąłem czując ból rany sprzed tygodnia, która powstała w wyniku konfrontacji z wielkim, bezpańskim psem, który za życiowy cel obrał sobie odgryzienie mi nogi. Na szczęście skończyło się tylko na krwistym ugryzieniu.

 Wiedziałem, że byłem już mocno spóźniony, także postanowiłem darować sobie pierwszą lekcję. Opuszczenie religii nie było końcem świata. Skierowałem się w stronę pobliskiego parku. Był on niewielki, jednak zdecydowanie milej było spędzać czas w nim, niż na środku śmierdzącego spalinami miasta. Przechadzałęm się po błotnistych ścieżkach obserwując kolorowe liście spadające z drzew.

 Nagle usłyszałem wołanie i zza zakrętu wyłonił się przeraźliwie blady, wysoki i szczupły mężczyzna o intensywnie niebieskich oczach i długich, czarnych włosach spiętych w kucyk. Otulony był płaszczem sięgającym mu kolan, a w ręku trzymał czerwoną smycz.

 -- Arakiel! Arakiel! -- Nawoływał jegomość.

 Arakiel? To imię coś mi mówiło, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie to wcześniej słyszałem. Z zamyślenia wyrwał mnie głos niebieskookiego.

 -- Wybacz, że przeszkadzam młodzieńcze. Chciałem się zapytać, czy nie widziałeś może mojego psa? -- Mężczyzna wyglądał na trzydziestolatka, dlatego jego dobór słów mnie zaskoczył.

 -- Nic się nie stało. Proszę opisać mi jego wygląd.

 -- Duży, czarnej, krótkiej sierści z ostrymi zębami. Trochę narwany -- odpowiedział z uśmiechem, a mi zmroziło krew w żyłach.

 -- Kiedy pan go zgubił? -- Zapytałem starając się ukryć zdenerwowanie.

 -- Jakieś pół godziny temu - nieznajomy przyjrzał mi się marszcząc brwii. -- Coś nie tak chłopcze?

-- Wszystko w porządku -- odpowiedziałem pośpiesznie. -- Może pomógłbym panu w poszukiwaniach?

-- To bardzo miłe, dziękuję -- powiedział uradowany. -- Zacznijmy od tamtej strony.

 Powiodłem wzrokiem za jego dłonią i zobaczyłem, że ma na myśli dosyć oddaloną od nas część parku. Westchnąłem w duszy, lecz postanowiłem nie narzekać. W końcu sam zaproponowałem pomoc, a czułbym się dużo lepiej, gdyby ta bestia nie biegała luzem. Opisany przez niego pies był tym samym, który tydzień wcześniej mnie zaatakował. Nie chciałem, by komuś innemu przytrafiło się to samo.

 Poszukiwania trwały już od dobrych dwudziestu minut, a po zwierzęciu nie było śladu, gdy już miałem się poddać zauważyłem w krzakach coś czerwonego. Schyliłem się i przyjrzałem przedmiotowi. Była to czerwona smycz, którą wcześniej w rękach trzymał ten koleś. Już miałem zawołać go, że znowu coś zgubił, gdy nagle czyjeś dłonie złapały mnie od tyłu za ramiona, a jedna z nich przyłożyła mi wilgotną szmatkę do twarzy. Próbowałem się wyrwać, lecz na próżno. Mój napastnik był wyjątkowo silny i nie zamierzał rozluźnić uścisku. Przed oczami zaczęły tańczyć mi plamy i czułem jak zaczynam tracić kontakt z rzeczywistością. Wtedy przypomniałem sobie skąd znam to imię. Arakiel, tak nazywał się jeden z upadłych aniołów.

There isn't escapeWhere stories live. Discover now