I

226 18 8
                                    

Z jego ust unosiły się kłębki pary, gdy przebiegał zmarzniętymi palcami po klawiszach. Pianino stawiało opór jego woli, lecz dźwięk, jaki się z niego unosił, nie był płaczem starego i nienastrojonego instrumentu. Nie, ktoś najwyraźniej dbał o to zapomniane przez Boga i ludzi pianino stojące w równie zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu — zapomnianym, bo o północy już nikt o tym placu ani pianinie nie pamiętał — i pianino w podzięce śpiewało, gdy ktoś odważył się go dotknąć czy poruszyć struny jego duszy. Melodia płynąca z wnętrza instrumentu była czysta i jednocześnie magiczna, w dużej mierze dzięki temu, że zegar zabił już dwanaście razy, a o tej porze wszystko wydaje się magiczne. Zresztą grający na pianinie chłopak sam do końca nie wiedział, co takiego wygrywa w tym nocnym otumanieniu: chyba jakąś sonatę, może księżycową, może facile, może żadną z nich, bo jego palce też już go nie słuchały, zupełnie jakby mróz lutowej nocy podarował im własne życie i wolę.

Nie spodziewał się, że ktokolwiek o tej godzinie będzie go słuchał, w końcu festiwal muzyczny już się dawno skończył, a poza tym tę noc wszyscy spędzali ze swoimi drugimi połówkami. Jednak na schodach nieopodal pianina przysiadła dziewczyna w kurtce, która w mdłym świetle lamp wydawała się bladożółta. Dziewczyna musiała siedzieć tam już Bóg wie jak długo, bo pianista nawet nie zauważył jej nadejścia. Mogło to być jeszcze przed nastaniem północy, mogło też być później. Siedziała na tych kamiennych schodkach z zamkniętymi oczami, poruszając nogą w rytm płynącej w noc melodii i bezgłośnie płacząc. Co tutaj robiła o tej porze, zamiast święcić ze swoim chłopakiem święto zakochanych? Dlaczego w ogóle płakała?

Wydawała się taka drobna i jednocześnie krucha, jakby za sprawą czarów przeniosła się tu z jakiejś bajki i mogła w każdej chwili rozpłynąć się w niebyt. Właśnie dlatego pianista nie mógł oderwać od niej wzroku; nie mógł też przestać grać, bo czuł, że w jakiś sposób tylko ta melodia trzyma ją w tym miejscu, tylko ona wiąże ich ze sobą, a on bardzo nie chciał, żeby zniknęła jedyna istota, której najwyraźniej spodobała się jego muzyka.

Jednak ostatnie dźwięki sonaty w końcu przebrzmiały i pianista zamarł ze zmęczonymi dłońmi uniesionymi nad klawiaturą, obserwując, jak cudowne zjawisko się oddala, rzuciwszy mu przez ramię ostatnie spojrzenie. Nieco otępiały odnotował, że na twarzy dziewczyny nadal widniały ślady łez.

Chciał za nią biec, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa; mógł tylko siedzieć jak wmurowany i patrzeć, jak żółta kurtka oddala się coraz bardziej.

Tamtej walentynkowej nocy zakochał się w nieznajomej dziewczynie słuchającej jego muzyki.

Bezdźwięk | ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz