— Potem jej ojciec położył to jak na tacy — powiedział Gilbert.
— Położył... Co na tacy? — zapytałam niepewnie.
— Sorbonne. Paryż. Fundusze na to. Moją przyszłość, jeśli tylko zechcę. Pozwolenie... — zamilkł na moment. — Na zaręczyny — westchnął. — Nie wiem, co powinienem zrobić.
Od alkoholu i słów Gilberta szumiało mi w głowie, zupełnie jakby ktoś zasądził tam płaczące wierzby, które w tym momencie chaotycznie popychał bezlitosny wiatr.
— Nie chcesz być wiejskim lekarzem — podjęłam się odpowiedzi, dając sobie uprzednio chwilę do namysłu. — Sorbonne... To twoje marzenie! Winifred jest urocza, a jej rodzice cię wspierają — sama nie wierzyłam w to, że te słowa wychodziły z moich ust. Dlaczego musiał mówić mi o istotnych sprawach w tak niekorzystnym momencie?! Oraz, co więcej, czy ja właśnie mówiłam chłopakowi, do którego czuję coś niezwykłego i nieznajomego dla mnie, aby oświadczył się Winifred Rose? — Nie rozumiem... co nadal cię powstrzymuje?
— Tylko jedna rzecz — odrzekł, nie dodając nic więcej, jedynie wpatrywał się we mnie swoimi niesamowitymi, ciemnymi oczami, które przypominały mi gorzką czekoladę. Zmarszczyłam brwi. Dlaczego zamiast podjąć się dalej tematu, oświadczając, czym jest ta „rzecz", jego źrenice patrzyły wprost w moje, jakby chciał, abym odpowiedź wyczytała z jego tęczówek, ledwie widocznych w świetle ogniska?
Chyba że...
Och, to niemożliwe, aby to było to!
A co, jeżeli...?
— Nie wiem co powiedzieć. Ja... — chyba prawidłowo zrozumiałam to, co chciał mi przekazać, bo prawie niezauważalnie skinął głową. — Co powinnam... I wszyscy... Wszyscy... — w jego oczach malowało się niezrozumienie, co z resztą było do przewidzenia; w dzieciństwie wszyscy mówili mi, iż pletłam bzdury - w tym momencie po raz pierwszy w życiu się z nimi zgadzałam. — Jestem piratem i nigdy nawet nie... A Paryż jest... — mój mózg uznał, iż zamiast najpierw pomyśleć, zmusi moje usta do odpowiedzi. — A ty nigdy nie znajdziesz... Tyle wiem. Więc jak... Nie... — alkohol zdecydowanie źle działał na moje zdolności motoryczne. — Ja... My... My?...
Ciemnooki chłopak najwyraźniej zrozumiał z mych słów więcej, aniżeli sama mogłam pojąć, gdyż na jego twarzy pojawił się niewyobrażalny smutek, jakby właśnie dotknął dna swojej własnej Otchłani Rozpaczy, z której nie widział żadnego wyjścia - coś jak niewyobrażalnie głęboka dziura, z brzegu której nie zwisa żadna drabina. Trwało to jednak zaledwie sekundę, gdyż ktoś z tłumu osób, które spędzały najprawdopodobniej najbardziej szaloną noc w swoim krótkim życiu, zawołał Blythe'a. Po chwili zobaczyliśmy wychodzącego chwiejnym krokiem Charliego.
— Gilbert! Jak dobrze, że jesteś! Zostań z nami! Będzie fajnie! — nie czekając na odpowiedź, złapał go za rękę i zabrał chłopaka gdzieś w środek chaosu, z dala ode mnie.
Oparłam łokcie na kolanach, chowając twarz w dłoniach, które po całym wieczorze zabawy były brudne od ziemi (oraz, swoją drogą, okropnie zimne). W moich myślach pojawiły się ciemne, burzowe chmury, które już rozgrzewały ręce, aby za moment zacząć siać zamęt i niszczyć wszystko, co spokojne i opanowane wewnątrz mnie.
Dlaczego, Aniu Shirley-Cuthbert, nigdy nie możesz zaczekać sekundy i zastanowić się nad doborem słów? Jak możesz być tak głupia i nieznośna? Jakim prawem, gdy wszystko zaczyna się układać, ty to psujesz?!
CZYTASZ
ciepłe dłonie || shirbert one-shot
Fanfictionmoja terapia po całym trzecim sezonie "Anne with an e"