Rozdział 20

29 0 0
                                    

Siedziałem dalej sam, zalewałem się szkocką whisky i czekałem,
żeby Tina i Janina wystąpiły ze swoim numerem, ale jakoś ich nie było widać. Za to pokazał się gość z miną pedzia i kędzierzawymi włosami i grał na fortepianie,
a potem zjawiła się nowa jakaś babka, Walencja, i śpiewała. Dobrze to ta
Walencja nie śpiewała, ale bądź co bądź lepiej niż Tina i Janina; przynajmniej
repertuar miała lepszy. Fortepian był po prawej stronie baru, przy którym
siedziałem, więc Walencja stała tuż koło mnie. Sypnąłem do niej oko, ale
udawała, że mnie w ogóle nie widzi. Na trzeźwo nie zrobiłbym tego, byłem
jednak już zalany w pestkę. Kiedy skończyła piosenkę, wymknęła się z sali tak
błyskawicznie, że nie miałem okazji zaproponować, żeby usiadła i napiła się czegoś ze mną, więc zawołałem starszego kelnera. Prosiłem go, żeby zapytał
grzecznie Walencji, czyby nie zechciała napić się czegoś w moim towarzystwie.
Kelner obiecał powtórzyć jej moje zaproszenie, ale pewno jej wcale nic nie powiedział. Nikt nigdy nie spełnia takich próśb.
Tkwiłem przy tym cholernym barze aż do pierwszej po północy czy coś koło
tego i zalewałem pałę coraz dokładniej. Już mi się wzrok mącił. Pilnowałem się
tylko, zęby nie hałasować. Bałem się, żeby ktoś nie zwrócił na nie uwagi
i nie zapytał, ile mam lat.
Ale mówię wam, świata już nie widziałem dokoła. Kiedy
już byłem na amen pijany, zacząłem znów zgrywać się głupio, udając sam
przed sobą, że dostałem kulę w brzuch. Byłem jedynym gościem w barze z kulą
w bebechach. Trzymałem rękę pod kurtką na żołądku, żeby zatamować krew i nie zachlapać podłogi. Nie chciałem, żeby ktokolwiek dowiedział się, że jestem ranny. To był mój sekret. Wreszcie w tym nastroju zachciało mi się zadzwonić
do małej Jane i przekonać się czy już przyjechała na święta do domu.
Zapłaciłem rachunek. Wyszedłem z baru i poszukałem telefonu.
Rękę wciąż
trzymałem pod marynarką, niby tamując krwotok. Nie macie pojęcia, jaki byłem zalany.
Ale kiedy znalazłem się w budce telefonicznej, jakoś odechciało mi się dzwonić do Jane.
Za bardzo byłem pijany, pewnie dlatego. Niewiele myśląc
zatelefonowałem do Sally Hayes.
Ze dwadzieścia numerów nakręciłem, zanim trafiłem na właściwy. Cholernie mi się wzrok mącił.
- Halo! - powiedziałem, kiedy w końcu ktoś odezwał się w słuchawce.
Właściwie nie powiedziałem, ale wrzasnąłem. Taki byłem pijany.
-Kto mówi? - spytał bardzo ozięble kobiecy głos.
- To ja, Holden Caulfield. Chciałbym mówić z Sally.
- Sally śpi. Przy telefonie jej babka. Dlaczego dzwonisz o takiej niemożliwej
porze, chłopcze? Czy wiesz, która jest godzina?
- Wiem. Chcę mówić z Sally. Ważna sprawa. Niech ją pani poprosi do telefonu.
- Sally śpi, młody człowieku. Proszę zatelefonować jutro, za dnia. Dobranoc.
- Niech ją pani obudzi! Niech ją pani obudzi! Koniecznie!
Z kolei odezwał się inny kobiecy głos.
- Holden, to ja! - mówiła Sally. - Co to znów za pomysł?
- Sally? To ty?
- Tak. Nie krzycz. Upiłeś się?
- Aha. Słuchaj, słuchaj, przyjdę do ciebie w Wigilię. Dobra? Przyjdę ubierać tę
twoją zasmarkaną choinkę. Dobra? Powiedz, Sally.
- Dobrze. Jesteś pijany. Idź do łóżka. Skąd dzwonisz? Kto tam z tobą jest?
- Sally! Przyjdę ubierać dla ciebie choinkę, dobra? Powiedz, dobra?
- Ależ tak. Teraz idź spać. Gdzie jesteś? Kto tam z tobą jest?
- Nikt. Sam jestem, samiutki z sobą samym... - Nie macie pojęcia, jaki byłem zalany, i wciąż trzymałem się za brzuch. - Dostali mnie. Banda Rocka mnie
dostała. Słyszysz, Sally? Słyszysz?
- Nie, bardzo źle słychać. Idź do łóżka. Ja już muszę kończyć tę rozmowę.
Zadzwoń jutro.
- Ej, Sally! Chcesz, żebym ci ubrał choinkę? Chcesz? No, mów.
- Dobrze. Dobranoc. Wracaj do domu i połóż się spać.
Odłożyła słuchawkę.
- Dobranoc, dobranoc, Sally, malutka, Sally najmilsza, kochana - gadałem.
Widzicie, jaki byłem zalany? W końcu także powiesiłem słuchawkę.
Wyobrażałem sobie, że Sally dopiero co wróciła z jakiejś randki. Wyobraziłem sobie, że spędziła wieczór z Luntami i z tym durniem z Andover. Wyobrażałem
sobie całe to towarzystwo pływające w herbacie, przerzucające się
wyrafinowanymi dowcipami, nadzwyczaj urocze i cholernie fałszywe. W brodę
sobie plułem, że zadzwoniłem do Sally. Kiedy się upiję, zupełny ze mnie wariat. Nie wyłaziłem z tej budki telefonicznej dość długo. Czepiałem się telefonu, myślałem, że się przewrócę, Jeżeli wypuszczę z rąk to oparcie. Prawdę
powiedziawszy. marnie się czułem. W końcu jakoś się stamtąd wygramoliłem i zataczając się jak kretyn polazłem do toalety dla panów. Nalałem pełną
umywalnię wody, wpakowałem w nią łeb aż po uszy. Nawet nie próbowałem potem wytrzeć głowy. Co mi tam, niech kapie, cholera. Siadłem pod oknem na
kaloryferze. Kaloryfer był przyjemny, ciepły. To mi się spodobało, bo trząsłem się cały od dreszczy jak kundel. Dziwna rzecz, zawsze mnie tak trzęsie, kiedy
jestem pijany.
Nie miałem nic lepszego do roboty, więc siedziałem na kaloryferze i liczyłem białe kafelki w podłodze. Tymczasem przemokłem do nitki. Chyba z galon wody
pociekł mi z głowy na kark, miałem już mokrzuteńki kołnierz i krawat, i
wszystko, ale nie zwracałem na to uwagi. Za bardzo byłem pijany, żeby na cokolwiek zważać. Jakoś w chwilę potem wszedł ten facet, który akompaniował
na fortepianie Walencji, ten kędzierzawy, pedziowaty gość; przyszedł, żeby
przyczesać swoje złote loki. Kiedy się czesał, zagaiłem coś w rodzaju
pogawędki, ale nie bardzo się palił do znajomości ze mną.
- Będzie się pan widział z tą małą Walencją, jak pan wróci do baru? -
spytałem.
- Rzecz jest nader prawdopodobna - odpowiedział. Dowcipniś. Stale się
natykam na takich dowcipnisiów.
- Niech pan jej się kłania ode mnie. Niech pan spyta, czy kelner powtórzył jej moją prośbę. Spyta pan?
- Dlaczego pan nie idzie do domu? i w ogóle, ile pan ma lat?
- Osiemdziesiąt sześć. Słuchaj pan... Proszę się jej ode mnie kłaniać. Dobra?
- Dlaczego pan nie idzie do domu?
- Ani mi się śni. Wie pan co, pan fajnie gra na fortepianie, słowo daję -
powiedziałem. Chciałem go wziąć pod włos. Prawdę mówiąc grał podle. -
Powinien pan występować w radio. W dodatku chłopak jak lalka. Z tymi
złotymi lokami. Nie szuka pan czasem impresaria?
- Idź pan lepiej grzecznie do domu. Idź pan do domu i wal się do łóżka.
- Nie mam domu, nie mam dokąd iść. Bez żartów, nie potrzebuje pan czasem
impresaria?
Nic już na to nie odpowiedział. Wyszedł. Przyczesał, przyklepał, przygładził
loki, więc wyszedł. Tak samo jak Stradlater. Wszyscy ci ładni chłopcy są tacy.
Jak już skończą wylizywać swoje przepiękne włosy, puszczają cię kantem.
Kiedy wreszcie zlazłem z kaloryfera i powlokłem się do szatni - płakałem. Nie wiem czemu, ale płakałem. Chyba dlatego, że czułem się okropnie przybity i
samotny. No, a kiedy dobrnąłem do szatni, nie mogłem w żaden sposób
znaleźć numerka. Ale szatniarka zachowała się bardzo sympatycznie, nie
robiła o to hecy. Dała mi palto i tak. Podała mi także płytę z "Małą Shirley Beans", bo miałem przecież tę płytę ze sobą. Chciałem jej wetknąć dolara, ale
szatniarka nie przyjęła. Powtarzała wciąż, że powinienem wracać do domu i iść
spać. Próbowałem ją namówić, żeby poszła ze mną na randkę czy coś w tym
rodzaju, ale za nic nie chciała. Mówiła, że mogłaby być moją matką. Pokazałem
jej swoje siwe włosy i przysięgałem, że mam czterdzieści dwa lata, oczywiście
tylko dla żartu. Sympatyczna była ta babka, słowo daję. Obejrzała też moją
czerwoną dżokejkę i pochwaliła, że ładna. Zanim wyszedłem, kazała mi czapkę
włożyć na głowę, bo włosy miałem jeszcze dobrze mokre. Porządna kobiecina.
Na dworze nie czułem się już tak strasznie pijany, ale było bardzo zimno i
znowu zacząłem zębami dzwonić cholernie. Nie mogłem tego ani rusz
opanować. Poszedłem na Madison Avenue i stanąłem na przystanku
autobusowym, bo forsy zostało mi niewiele i musiałem teraz Już oszczędzać na
taksówkach i tym podobnych rzeczach. Ale nie miałem ochoty pakować się do
autobusu. Zresztą wcale nie wiedziałem, dokąd chcę jechać. Cóż było robić,
postanowiłem iść piechotą przez park. Kombinowałem że pójdę nad jeziorko i
przekonam się w końcu, co kaczki robią, zobaczę, czy są tam gdzieś w pobliżu,
czy też ich nie ma. Ale po dziś dzień nie wiem, jak jest naprawdę z tymi
kaczkami. Do parku było niedaleko, poza tym nie miałem dokąd iść, nie
wiedziałem nawet, gdzie przespać resztę nocy, więc poszedłem. Nie czułem się
ani trochę zmęczony. Tylko przegrany jak diabli.
Właśnie wchodziłem do parku, kiedy stało się coś okropnego: upuściłem tę
płytę, którą kupiłem dla Phoebe. Rozbiła się w drobny mak. Nic nie pomogła
gruba koperta, całe opakowanie; płytę diabli wzięli i tak. O mało się nie
rozpłakałem, tak mi się cholernie przykro zrobiło; pozbierałem kawałki,
wsadziłem do kieszeni. Na nic już się nie mogły przydać, ale nie chciałem ich
wyrzucać. Wszedłem do parku, Ciemno było tam, choć oko wykol.
Od urodzenia mieszkałem w Nowym Jorku, Park Centralny znam jak własną
kieszeń, bo kiedy byłem mały, całymi dniami rozbijałem się po nim na
wrotkach albo na rowerze, a mimo to nie mogłem tamtej nocy trafić nad
jeziorko. Wiedziałem, gdzie jest - w południowej części parku - ale nie mogłem
go znaleźć w żaden sposób. Musiałem być gorzej zalany, niż mi się wydawało.
Szedłem i szedłem, coraz ciemniej się robiło dokoła i coraz bardziej ponuro.
Nigdzie w parku żywej duszy nie spotkałem. Z tego zresztą byłem zadowolony.
Pewnie bym zwiał ze strachu, gdybym się na kogoś napatoczył. W końcu
znalazłem, czego szukałem. Woda była częściowo zamarznięta, a częściowo nie.
Kaczek ani śladu. Obszedłem całe to cholerne jeziorko, raz o mały włos nie chlupnąłem do wody, ale kaczek ani widu, ani słychu. Przyszło mi na myśl, że
jeżeli są w pobliżu, to pewnie o tej porze śpią gdzieś tuż nad brzegiem, w
trawie. No i tym sposobem o mało nie wpadłem do wody. Ale kaczek nie
znalazłem. Ani jednej.
Wreszcie siadłem na ławce, wybierając miejsce, odzie było trochę mniej
ciemno. Trząsłem się wciąż jak kundel, co wylazł z wody, a chociaż miałem
czapkę na ołowie, włosy nad karkiem pozamarzały mi w sople lodu. To mnie
jednak niepokoiło. Pomyślałem, że pewnie dostanę zapalenia płuc i umrę.
Zacząłem sobie wyobrażać tłum frajerów, którzy się zlecą na mój pogrzeb, i tak
dalej. przyjechałby na pewno dziadek, który mieszka w Detroit i ma zwyczaj
wykrzykiwać numery ulic, kiedy się z nim jedzie autobusem; zjechałyby ciotki -
mam około pół setki ciotek - i kupa durnych kuzynów. Ależ byłby ścisk. Kiedy
umarł Alik, wszyscy przyjechali, cała ta cholerna banda głupców. Mam między
innymi ciotkę idiotkę, której cuchnie z ust i która powtarzała w kółko, że Alik
wygląda tak pogodnie, jakby spał. Opowiadał mi to D.B., bo mnie przy tym
wszystkim nie było. Zatrzymali mnie w szpitalu. Musiałem iść do szpitala z
powodu skaleczonej ręki. No, więc siedziałem w parku i martwiłem się, że
dostanę zapalenia płuc od tych sopli lodu we włosach i umrę. Cholernie mi
było żal matki i ojca. Zwłaszcza matki, bo matka dotąd nie przebolała śmierci
Alika. Widziałem ją, jak stoi nad moimi ubraniami i sprzętem sportowym i nie
wie, co z tym całym kramem zrobić. Pocieszała mnie tylko jedna myśl: że
matka nie pozwoli małej Phoebe iść na mój pogrzeb, bo Phoebe to przecież
jeszcze dzieciak. To był jedyny pocieszający szczegół w tej historii. Potem
myślałem o tym, jak wszyscy odejdą, a mnie zostawią na cmentarzu, pod
nagrobkiem, na którym będzie wypisane moje imię i nazwisko. Między
umarłymi. Umieją człowieka przygwoździć, kiedy umrze. Mam nadzieję, że
kiedy ja umrę, znajdzie się ktoś, kto wpadnie na mądrzejszy pomysł i wrzuci
mnie do jakiejś rzeki czy do czegoś w tym rodzaju. Niech ze mną zrobią, co
chcą, byle mnie nie Okopywali na cmentarzu. Nie chcę, żeby ludzie przywodzili
w niedzielę i kładli mi na brzuchu wiązankę kwiatów. Nie chcę tych bzdur.
Komu po śmierci kwiaty potrzebne? Nikomu.
Moi rodzice często, jeżeli jest ładna pogoda, jadą z kwiatami na grób Alika.
Parę razy byłem tam z nimi ale potem dałem temu spokój. Przede wszystkim
wcale mi nie jest miło widzieć Alika na cmentarzu. Między umarłymi i
nagrobkami. Jeszcze w słoneczne dni można to było jakoś znieść, ale dwa razy
- dwa razy! - zdarzyło się, że deszcz nas zaskoczył. To było okropne. Deszcz padał na wstrętne nagrobki, deszcz padał na trawę, która rośnie na Aliku.
Deszcz zalewał wszystko. Ludzie, którzy przyszli na cmentarz odwiedzić
zmarłych, rzucili się na łeb na szyję do swoich samochodów. A mnie wtedy
wściekłość ogarnęła. Wszyscy ci goście mogli wsiąść do swoich samochodów,
włączyć radia, pojechać gdzieś na dobry obiad... wszyscy mogli to zrobić z
wyjątkiem Alika. Nie mogłem tego ścierpieć. Rozumiem, że na cmentarzu jest
tylko jego ciało, a dusza jest w niebie, znam wszystkie te bajki na pamięć, ale i
tak nie mogę się z tym pogodzić. Po prostu nie chcę, żeby Alik był w grobie.
Wyście go nie znali. Gdybyście go znali, zrozumielibyście, o czym mówię.
Jeszcze póki słońce świeci, można wytrzymać, ale słońce przecież pokazuje się
tylko wtedy, kiedy mu się podoba.
Po jakimś czasie wyciągnąłem z kieszeni pieniądze i przy bardzo marnym
świetle latarni zacząłem je liczyć; po prostu po to, żeby nie myśleć o zapaleniu
płuc i o dalszym ciągu. Całego majątku zostały mi trzy dolary, pięć
ćwierćdolarówek i jedna niklowa pięciocentówka. Rany boskie, ile ja forsy
przeputałem, odkąd wyjechałem z "Pencey". No i co zrobiłem? Poszedłem na
sam brzeg jeziora i puściłem wszystkie ćwierćdolarówki i pięciocentówkę na
wodę w miejscu, gdzie nie było lodu. Nie wiem dlaczego, ale fakt, że to
zrobiłem. Chyba po to, żeby się rozerwać i nie myśleć dłużej o zapaleniu płuc i
o śmierci. Ale nie pomogło.
Znowu zacząłem myśleć o tym, jak się Phoebe zmartwi, jeżeli zachoruję i umrę.
Może to było dziecinne z mojej strony, ale nie mogłem się jednak powstrzymać
od tych myśli. Phoebe zmartwiłaby się okropnie, gdyby coś takiego się stało.
Ona mnie lubi. Nawet bardzo. Fakt. No i tak mnie te myśli opętały, że w końcu
wykombinowałem, żeby zakraść się do domu, cichcem oczywiście, i pogadać
chociaż trochę z Phoebe. Najwięcej kłopotu miałbym z drzwiami frontowymi.
Skrzypią jak diabli. Dom jest z tych starszych, a wałkoń administrator nie dba
o nic, wszystko skrzypi i trzeszczy. Bałem się, że rodzice usłyszą, jak się będę
zakradał do mieszkania. Ale i tak postanowiłem spróbować.
Wyniosłem się zaraz z parku; poszedłem ku domowi. Całą drogę lazłem
piechotą. Nie było daleko, ale nie czułem zmęczenia, nawet wytrzeźwieć już
także zdążyłem. Tylko zimno było okropnie i żywej duszy nigdzie dokoła.
Od dawna nie trafiła mi się lepsza szansa niż wtedy, bo gdy wszedłem do
domu, okazało się, że windziarz Pete, który zwykle obsługuje dźwig w nocy, nie
miał tego dnia dyżuru. Zastępował go jakiś nowy, który mnie na oczy nigdy nie
widział, więc mogłem liczyć, że jeśli nie napatoczą się na mojej drodze rodzice, będę mógł pogadać z Phoebe i zwiać tak, żeby się nikt o mojej wizycie nie
dowiedział. To było wyjątkowe szczęście. Tym bardziej że ten nowy windziarz
wydawał się głupawy. Powiedziałem mu bardzo swobodnym tonem, że jadę do
Dicksteinów. Tak się nazywają nasi sąsiedzi z tego samego piętra. Przedtem już
zdjąłem czerwoną dżokejkę, żeby nie budzić żadnych podejrzeń i nie zwracać
na siebie uwagi. Wszedłem do windy prędko, jakby mi się szalenie spieszyło.
Windziarz zatrzasnął drzwi i już mieliśmy ruszyć w górę, kiedy nagle obejrzał
się i oznajmił:
- Państwa Dicksteinów nie ma w domu. Są na przyjęciu, na czternastym
piętrze.
- Nie szkodzi - odparłem. - Umówiliśmy się, że na nich poczekam. To moi
wujostwo.
Przyjrzał mi się głupim, podejrzliwym wzrokiem.
- Lepiej by pan zaczekał na dole w hallu - rzekł.
- Chętnie bym tak zrobił - powiedziałem - ale mam chorą nogę. Muszę ją
trzymać w specjalnej pozycji. Dlatego wolę siąść na krześle pod ich drzwiami.
Nie zrozumiał z tego nic, więc odpowiedział tylko "Aha" - i zawiózł mnie na
górę. Nieźle mi poszło. Dziwna rzecz. Wystarczy pleść jakieś głupstwa, których
nikt nie może zrozumieć, a ludzie zrobią wszystko, czego od nich zażądasz.
Wyszedłem z windy na naszym piętrze, kulejąc jak diabli, i pokuśtykałem na
stronę Dicksteinów. Dopiero kiedy windziarz zamknął szczelnie drzwi i zjechał
na dół, zawróciłem na stronę naszego mieszkania. Czułem się fajnie. Gaz mi
się już z głowy ulotnił. Wyciągnąłem z kieszeni klucze i otworzyłem drzwi
systemem bezszmerowym. Bardzo ostrożnie, cichutko wsunąłem się do
wnętrza i zamknąłem drzwi za sobą. Jak babcię kocham, urodziłem się na
włamywacza.
W przedpokoju ciemno było oczywiście jak w studni, no i także oczywiście nie
mogłem zapalić światła. Musiałem szalenie uważać, żeby czegoś nie potrącić i
nie narobić hałasu. Ale nawet po ciemku widziałem dobrze, że jestem w domu.
Nasz przedpokój ma swój własny zapach, niepodobny do zapachów wszystkich
innym miejsc na świecie. Co tam tak pachnie, diabli wiedzą. Nie kalafior i nie
perfumy, to pewne, ale co - pojęcia nie mam. W każdym razie nosem człowiek
od razu czuje, że jest w domu. Zacząłem zdejmować płaszcz, żeby go powiesić
w schowku, ale w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że tam jest do licha i
trochę wieszadeł, które stukają cholernie, kiedy się coś wiesza między nimi,
więc rezygnowałem. Wolniutko, krok za krokiem, ruszyłem korytarzem w stronę pokoju Phoebe. Wiedziałem, że służąca mnie nie usłyszy, bo miała
biedaczka bębenek tylko w jednym uchu. Kiedy była mała, brat wetknął jej
jakiś patyk do ucha i przebił bębenek. Sama mi to Powiadała. Głucha była jak
pień. Ale rodzice, a zwłaszcza matka, słuch ma jak pies gończy. Toteż pod
drzwiami sypialni rodziców specjalnie cicho starałem się przemknąć. Dla
wszelkiej pewności nawet oddech wstrzymałem. Ojcu by można rozbić krzesło
na głowie i nie zbudzić się, ale z matką inna sprawa: gdybym zakaszlał na
drugiej półkuli - matka usłyszy. Nerwowa jest szalenie Często przez całą noc
oka nie zmruży, tylko ćmi papierosa za papierosem.
Zdawało mi się, że godzinami tak szedłem, nim dobrnąłem do pokoju Phoebe.
No i Phoebe wcale tam nie było. Na śmierć zapomniałem, że Phoebe zawsze
sypia w pokoju D.B., kiedy nasz brat jest w Hollywood czy też w ogóle gdzieś
poza domem. Lubi jego pokój, największy z całego mieszkania. Lubi też
szalenie olbrzymie, zwariowane biurko, które D.B. kupił od jakieś zapijaczonej
damy w Filadelfii i olbrzymie łóżko, które ma chyba dziesięć mil długości i szerokości.
Od kogo D.B. to łoże kupił, nie mam pojęcia. W każdym razie
Phoebe lubi sypiać w pokoju D.B., kiedy jego w domu nie ma, a D.B. pozwala
jej na to. Trzeba widzieć Phoebe, jak odrabia lekcje czy też coś skrobie w
zeszycie przy tym wariackim biurku. Biurko jest prawie równie wielkie jak łoże. Małej Phoebe nie widać po prostu za nim. Ale właśnie takie rzeczy Phoebe szalenie lubi. Własnego pokoju nie lubi, bo za mały, jak twierdzi. Powiedziała mi, że lubi dużo miejsca, żeby się rozpostrzeć. Tym mnie zastrzeliła. Bo co taka mała Phoebe ma do rozpościerania? Słowo daję: nic.
Wsunąłem się więc cichutko do pokoju D.B. I zapaliłem lampę na biurku.
Phoebe nie obudziła się nawet wtedy. Chwilę się oswajałem ze światłem i
rozglądałem, potem popatrzyłem na Phoebe. Spała z twarzą przytuloną do brzegu poduszki. Usta miała trochę otwarte. Dziwna rzecz. Przyjrzyjcie się dorosłym ludziom: wyglądają obrzydliwie, kiedy śpią z otwartymi ostami; ale małe dzieci " wcale nie. Dzieci wyglądają zupełnie ładnie. Taki pętak, nawet
jeżeli się ślini i moczy poduszkę, wygląda sympatycznie.
Obszedłem pokój dokoła, oczywiście na palcach, Po cichutku, i obejrzałem
sobie wszystko. Teraz dla odmiany czułem się fajnie. Już się nawet nie bałem,
że dostanę opalenia płuc i tak dalej. Czułem się doskonale i kropka.

Buszujący w zbożu Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz