Rozdział 22

22 0 0
                                    

Załatwiłem ten telefon raz dwa, bo się bałem, żeby rodzice nie wpadli, kiedy będę w połowie rozmowy. Udało się jednak, a pan Antolini znalazł się bardzo grzecznie.
Powiedział, że mogę do niego przyjść choćby natychmiast, jeżeli chcę. Zdaje się, że obudziłem i jego, i jego żonę, bo cholernie długo trwało, nim ktoś podniósł słuchawkę.
Przede wszystkim pan Antolini spytał, czy coś się stało, więc mu powiedziałem, że nic szczególnego. Przyznałem mu się, że mnie wylali z "Pencey". Uważałem, że lepiej będzie od razu mu to powiedzieć.
Westchnął na to tylko: "O Boże!" Miał poczucie humoru. No i oświadczył, że mogę przyjść do niego choćby natychmiast, jeżeli mam ochotę.
To był chyba najlepszy ze wszystkich nauczycieli, z którymi miałem do
czynienia. Bardzo jeszcze młody, niewiele starszy od mojego brata, D.B., i można było z nim pożartować bez obrazy majestatu. To on właśnie podniósł chłopca,
który w Elkton Hills wyskoczył przez okno, Jamesa Castle, o którym opowiadałem. Pan Antolini najpierw dotknął przegubu ręki badając, czy jest tętno, a potem nakrył Jamesa swoim płaszczem i zaniósł biedaka do infirmerii.
Nie zważał wcale na to, że jego Płaszcz cały nasiąknął krwią.
Zanim wróciłem do pokoju D.B., Phoebe włączyła radio. Grali muzykę
taneczną. Phoebe ściszyła głośnik, żeby służąca nie usłyszała. Trzeba było widzieć moją Phoebe. Siedziała akurat pośrodku łóżka, nogi podwinęła - jak jakiś hinduski jog. Słuchała sobie muzyki. Phoebe jest fajna.
- Chodź! - powiedziałem. - Chciałabyś zatańczyć? - Nauczyłem ją tańczyć,
kiedy była jeszcze zupełnie malutka. Świetnie tańczy. Właściwie to ja
pokazałem jej tylko kilka różnych trików. Reszty sama się nauczyła. Nie sposób nauczyć kogoś naprawdę dobrze tańczyć, jeżeli ten ktoś sam nie ma do tego talentu.
- Ale ty masz buty na nogach - powiedziała.
- Zdejmę. Chodź!
Jednym susem wyskoczyła z łóżka, potem chwilę czekała, aż zdejmę buty, i wreszcie potańczyliśmy trochę. Phoebe naprawdę świetnie tańczy. Na ogół nie lubię, kiedy ludzie tańczą z małymi dziewczynkami, bo najczęściej wygląda to
okropnie brzydko. Widzi się czasem w restauracji czy na jakiejś zabawie
starszego gościa, który wyprowadza na parkiet swoją małą córeczkę. Zwykle przez nieuwagę podciąga jej sukienkę na plecach do góry, a poza tym smarkula nie ma pojęcia o tańcu i widok jest okropny; toteż nigdy nie tańczę z małą Phoebe publicznie. Co najwyżej bawimy się tak w domu. Zresztą z nią
całkiem inna sprawa, bo ona umie tańczyć. Daje się prowadzić i zawsze wie, czego od niej chcesz. Trzeba ją tylko trzymać blisko, żeby różnica wzrostu nie przeszkadzała. Phoebe zawsze błyskawicznie się dostosuje, czy chcesz zrobić
przerzut, czy dać jakiegoś wariackiego nurka, czy nawet spróbować jitterbugga. Umie nawet tango zatańczyć, słowo daję.
Przetańczyliśmy coś około czterech numerów. W przerwach między jedną melodią a drugą Phoebe zachowywała się przekomicznie. Stała jak mur w pozycji tanecznej. Ani rozmawiać nie chciała. Żądała, żebym ja także zastygł bez ruchu, i tak oboje czekaliśmy, aż orkiestra zagra znowu. To mnie szalenie
bawiło. Nie wolno było roześmiać się ani zażartować - nic.
No, więc przetańczyliśmy kilka razy, a potem wyłączyłem radio. Phoebe
wskoczyła z powrotem do łóżka i osunęła się pod kołdrę.
- Zrobiłam postępy, co? - spytała mnie.
- Jeszcze jakie! - przyznałem. Siadłem znów na brzegu łóżka. Byłem trochę
zasapany. Za dużo paliłem, brakowało mi tchu. Ale Phoebe ani trochę się nie zdyszała.
- Dotknij mojego czoła - powiedziała niespodzianie.
- Bo co?
- Dotknij. Zobacz.
Dotknąłem jej czoła, nie zauważyłem jednak nic nadzwyczajnego.
- Czy nie czujesz, jakie gorące? - spytała.
- Nie. A miało być gorące?
- Tak. Skupiam siłę woli, żeby dostać gorączki.
Spróbuj jeszcze raz.
Dotknąłem po raz drugi, ale znowu bez wrażenia; mimo to powiedziałem:
- Zdaje się, że teraz zaczyna się rozgrzewać. Nie chciałem jej przeczyć, żeby nie
wpadła w kompleks niższości. Phoebe kiwnęła głową.
- Umiem nawet tak zrobić, żeby termometr podskoczył.
- Termometr. Co to za pomysł?
- Alicja Holmborg mnie tego nauczyła. Trzeba skrzyżować nogi, powstrzymać oddech i skupić myśli na Jakiejś bardzo gorącej rzeczy. Na przykład na kaloryferze albo na czymś w tym rodzaju. Wtedy czoło rozpala się tak, że kto go dotknie, może sobie rękę sparzyć.
Zastrzeliła mnie. Prędko odjąłem rękę od jej czoła, Jakbym się przeraził
jakiegoś śmiertelnego niebezpieczeństwa.
- Dziękuję, że mnie ostrzegłaś - powiedziałem.
- Ech, tobie nie poparzyłabym przecież ręki. Przelałabym sztukę, zanimby skóra zaczęła syczeć.
Nagle Phoebe błyskawicznie odskoczyła w drugi koniec łóżka. Zląkłem się cholernie.
- Co się znów stało? - spytałem.
- Drzwi od frontu skrzypnęły - szepnęła donośnie. - To oni!
Zerwałem się, dopadłem biurka, zgasiłem lampę. Zdusiłem papierosa o podeszwę i schowałem do kieszeni. Gwałtownie machnąłem ręką w powietrzu,
żeby rozpędzić dym. Rany boskie! Nie powinienem był tutaj palić. Złapałem buty w garść, dałem nura do szafy ściennej, zamknąłem za sobą drzwi. Nie macie pojęcia, jak mi serce waliło.
Usłyszałem, jak do pokoju weszła matka.
- Phoebe - powiedziała. - Nie udawaj. Widziałem przed chwilą światło, moja panienko.
- Halo! - odezwał się głos Phoebe. - Nie mogłam zasnąć. Czy dobrze się
bawiliście?
- Wspaniale - odparła matka, ale łatwo było zgadnąć, że nie mówiła tego szczerze. Matka nigdy się dobrze nie bawi na przyjęciach. - Dlaczego nie śpisz, jeżeli wolno wiedzieć? Może jesteś za lekko przykryta?
- Nie, ciepło mi, tak tylko nie mogłam usnąć.
- Phoebe, paliłaś papierosa! Przyznaj się, proszę, moja panno.
- Co? - spytała Phoebe.
- Nie słyszałaś, co mówiłam?
- Tylko raz pociągnęłam. Przez sekundę. Jeden jedyny raz. Potem wyrzuciłam papierosa przez okno.
- Dlaczego to zrobiłaś?
- Bo nie mogłam usnąć.
- Wcale mi się to nie podoba, Phoebe, wcale a wcale - powiedziała matka. -
Nakryć cię drugim kocem?
- Nie, dziękuję. Dobranoc - powiedziała Phoebe. Oczywiście chciała się co
prędzej pozbyć matki z pokoju.
Jak tam było w kinie? Dobry film? - spytała matka.
- Świetny. Tylko matka Alicji psuła zabawę. Wciąż się nachylała przed moim nosem i pytała Alicji, czy przypadkiem nie ma grypy, i tak przez cały film. A do
domu wróciłyśmy taksówką
- Pokaż na czoło.
- Nie zaraziłam się na pewno. Zresztą Alicji nic nie jest. To tylko jej matka coś sobie wmówiła.
- No, dobrze. Teraz już śpij. Obiad dostałaś?
- Dostałam, ale parszywy.
- Nie pamiętasz, co tatuś mówił, żebyś tego słowa nie używała? Co w tym
obiedzie było parszywego? Barani kotlecik? Chodziłam po mięso aż na
Lexington Avenue, żeby ci dogodzić.
- Kotlet był dobry, ale Charlene zawsze na mnie chucha, kiedy podaje do stołu.
Chucha na półmisek i na wszystko. Niemożliwie chucha.
- Ach, tak. No śpij wreszcie. Pocałuj mamusię. Pacierz zmówiłaś?
- Zmówiłam w łazience. Dobranoc.
- Dobranoc. Żebyś mi zaraz usnęła. Głowa mi pęka - powiedziała matka.
Bardzo często miewa bóle głowy. To fakt.
- Zażyj aspiryny - poradziła Phoebe. - Holden przyjedzie w środę, prawda?
- O ile mi wiadomo, tak. Nakryj się kołdrą. Porządnie, pod brodę.
Usłyszałem kroki, matka wyszła, drzwi zamknęła za sobą. Przeczekałem
jeszcze parę minut. Potem wylazłem z szafy, i natychmiast wpadłem w
ciemnościach na Phoebe, która wyskoczyła z łóżka i dreptała ku szafie, żeby
mnie wypuścić.
- Nie uderzyłem cię? - spytałem. Oczywiście szeptem, skoro oboje rodzice byli
już w domu. - Muszę stąd wiać - powiedziałem. Omackiem znalazłem krawędź łóżka, przysiadłem i zacząłem kłaść buty. Byłem bardzo zdenerwowany. Tego się nie zapieram.
- Nie idź teraz - szepnęła. Phoebe. - Poczekaj aż zasną.
- Nie. Muszę wiać teraz. Teraz jest najlepszy moment - odparłem. - Matka poszła na pewno do łazienki, a tatuś chyba słucha dziennika radiowego czy coś w tym rodzaju. Teraz najlepszy moment. - Taki byłem roztrzęsiony, że nie mogłem sobie poradzić ze sznurowadłami. Nie bałem się, oczywiście, że mnie
zabiją, o tym nie było mowy, ale byłoby cholernie nieprzyjemnie gdyby mnie
nakryli. - Gdzie, u diabła, jesteś - spytałem. Było tak piekielnie ciemno, że nie widziałem małej Phoebe.
- Tutaj!
Stała tuż przy mnie, mimo to nie widziałem jej.
- Zostawiłem walizy na dworcu - powiedziałem. - Słuchaj, Phoebe, nie masz czasem trochę forsy? Spłukałem się zupełnie.
- Mam trochę forsy na gwiazdkowe prezenty. Jeszcze nie napoczęłam tego
funduszu, dopiero miałam jutro iść po zakupy.
- Ach, tak.
Nie, nie chciałem zabierać jej gwiazdkowego funduszu.
- Chcesz, to ci coś z tego dam.
- Nie chcę ci zabierać przed Gwiazdką pieniędzy.
- Mogę ci trochę pożyczyć - odparła. Usłyszałem, jak majstruje przy biurku D.B., otwiera milion szuflad, szpera w nich po omacku. Ciemno było choć oko wykol.
- Jeżeli wyjedziesz, nie zobaczysz mnie na scenie - powiedziała. Głos jej zabrzmiał przy tym jakoś dziwnie markotnie.
- Zobaczę. Nie wyjadę nigdzie przed tym przedstawieniem. Czy myślisz, że chciałbym stracić taką okazję? - odpowiedziałem. - Wiesz, co zrobię?
Zatrzymam się u pana Antoliniego aż do wtorku wieczorem. potem się tutaj zjawię. Jeżeli się da, zatelefonuję do ciebie.
- Bierz - powiedziała Phoebe. Chciała mi dać forsę, ale nie mogła znaleźć mojej ręki.
- Dawaj. Gdzie jesteś?
Wcisnęła mi pieniądze do łapy.
- Ej, tyle nie potrzebuję - szepnąłem. - Daj mi tylko dwa dolary, wystarczy.
Słowo daję. Trzymaj! - Próbowałem oddać jej fosę, ale za nic nie chciała wziąć.
- Bierz wszystko. Oddasz mi potem. Przynieś z sobą na przedstawienie.
- Bój się Boga, ile tego jest?
- Osiem dolarów i osiemdziesiąt pięć centów... Nie! Sześćdziesiąt pięć.
Dwadzieścia przeputałam.
Nagle rozpłakałem się, ale nie mogłem powstrzymać łez. Płakałem cichutko,
żeby nikt nie usłyszał, ale płakałem. Phoebe przestraszyła się okropnie, kiedy zauważyła, że płaczę, przycisnęła się do mnie i usiłowała mnie pocieszyć, ale jak się człowiek rozpłacze, niełatwo tak ni z tego, ni z owego przestać.
Siedziałem wciąż jeszcze na brzegu łóżka, kiedy mnie to chwyciło,
i Phoebe objęła mnie ramieniem za szyję, a ja nawzajem ją objąłem, ale długo nie
mogłem się uspokoić. Miałem wrażenie, że się na śmierć uduszę łzami.
Okropnie wystraszyłem biedną Phoebe. Okno było, diabli wiedzą po co, otwarte, czułem, jak Phoebe cała drży z zimna, bo nie miała na sobie nic prócz pidżamy. Próbowałem ją namówić, żeby wróciła do łóżka pod kołdrę, ale się nie zgodziła. W końcu przestałem Płakać. Trwało to jednak naprawdę bardzo
długo. Poza finałem płaszcz, przygotowałem się do wyjścia. Powiedziałem Phoebe, że będę z nią utrzymywał łączność. Proponowała, żebym się przespał
w jej łóżku, ale nie chciałem, uważałem, że powinienem raczej zwiać z domu, a w dodatku pan Antolini przecież mnie oczekiwał u siebie Wyciągnąłem z
kieszeni płaszcza czerwoną dżokejkę i dałem ją małej Phoebe. Ona lubi takie wariackie nakrycia głowy. Robiła trochę ceremonii, ale wreszcie musiała przyjąć. Założę się, że spała potem w tej czapce. Naprawdę przepadała za
kapeluszami w tym guście. Jeszcze raz powtórzyłem, że na pewno zadzwonię, jeśli zdarzy się sposobność, i wyszedłem.
Sto razy łatwiej mi było wymknąć się z domu niż przedtem wejść, a to dla paru powodów. Po pierwsze bimbałem już teraz, czy mnie przyłapią, czy nie. Słowo daję, było mi już wszystko jedno. Niech tam, złapią, to złapią - tak sobie myślałem. Nawet trochę jakby chciałem, żeby mnie nakryli.
Zamiast zjeżdżać windą, zbiegłem ze schodów. Wybrałem schody kuchenne. O mało karku nie skręciłem, bo potknąłem się chyba o dziesięć milionów kubłów
ze śmieciami, ale ostatecznie znalazłem się na dole. Windziarz mnie nie zauważył. Pewnie po dziś dzień myśli, że siedzę w dalszym ciągu u Dicksteinów.

Buszujący w zbożu Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz