Rozdział 17

30 1 0
                                    

Przyjechałem na miejsce za wcześnie, siadłem więc sobie na jednej ze
skórzanych kanapek w hallu pod zegarem i robiłem przegląd babek. Większość
szkół już zaczęła świąteczne wakacje, toteż około miliona dziewcząt stało albo
siedziało w oczekiwaniu na chłopaków, z którymi się umówiły. Były takie,
które zakładały nogę na nogę, i takie, które nie zakładały nogi na nogę, jedne
miały nogi pierwszorzędne, inne miały szpetne podwozia, jedne wyglądały na
wspaniałe babki, inne musiały być przy bliższym poznaniu okropne zołzy.
Rewia naprawdę interesująca, zgodzicie się chyba ze mną. Ale także na swój
sposób przygnębiająca, bo nie mogłem się opędzić od pytania, co się stanie z
tymi wszystkimi dziewczętami. Co się z nimi stanie, kiedy pokończą szkoły i
wyjdą z college'ów. Łatwo wykombinować, że większość powychodzi za mąż za
bałwanów. Za bubków, którzy wiecznie gadają tylko o tym, ile mil przejechali
na tylu a tylu galonach benzyny swoim nowym wozem. Za bubków, którzy
wściekają się jak smarkacze, jeżeli ich pobijesz w golfa czy chociażby w taką
durną grę jak ping-pong. Za dusigroszów. Za bubków, którzy nigdy nic nie
czytają. Za cholernych nudziarzy... Ale co do nudziarzy powinienem być
ostrożniejszy. Chcę przez to powiedzieć, że trzeba się trochę zastanowić, zanim
się kogoś nazwie nudziarzem. Nie rozumiem nudnych ludzi. Słowo daję. Kiedy
bytem w Elkton Hills, mieszkał ze mną przez dwa miesiące pewien chłopak,
Harris Macklin. Był bardzo inteligentny, zdolny i tak dalej, ale gorszego
nudziarza w życiu nie spotkałem. Głos miał okropnie chrapliwy, a gadał bez
przerwy, jak karabin maszynowy. Gęba mu się nie zamykała po prostu, a co
gorsza, nigdy nie mówił tego, co miałbyś ochotę usłyszeć. Ale jedną rzecz umiał
wspaniale. Gwizdał drań jak nikt inny na świecie. Zaścielał łóżko albo wieszał
ubranie w szafie - stale coś gmerał w szafie, aż mnie diabli brali - i przy tym
gwizdał, o ile oczywiście nie skrzeczał tym swoim cholernym głosem. Umiał
nawet gwizdać klasyczne kawałki, najczęściej jednak gwizdał jazz. Wybierał
sobie jakąś bardzo typową jazzową melodię, na przykład "Blues na blaszanym
dachu", i gwizdał ślicznie, swobodnie - nie przerywając gmerania w szafie - aż
zatykało człowieka. Oczywiście nigdy mu nie powiedziałem, że gwiżdże
wspaniale. Nie można przecież stanąć przed koleżką i powiedzieć mu prosto z
mostu: "Wspaniale gwiżdżesz". Ale wytrzymałem z nim we wspólnym pokoju
całe dwa miesiące - chociaż myślałem, że zdechnę z nudów - tylko dlatego, że
tak fajnie gwizdał jak nikt na świecie. Więc co do nudziarzy, nie mam wyrobionego zdania. Może nie trzeba zanadto litować się nad sympatyczną
dziewczyną, która wychodzi za mąż za jednego z nudziarzy. Większość z nich
nie robi nikomu krzywdy, a kto wie, czy każdy nie ma jakiegoś utajonego
talentu, na przykład do gwizdania czy do czegoś innego w tym guście. Kto wie?
Ja tam nie wiem.
Wreszcie zobaczyłem Sally wchodzącą po schodach pobiegłem na jej spotkanie.
Wyglądała na medal. Słowo daję. Miała na sobie czarny płaszczyk i coś w
rodzaju czarnego berecika na głowie. Rzadko nosi kapelusze, ale w tym
bereciku było jej fajnie. Najśmieszniejsze, że w momencie kiedy ją zobaczyłem,
od razu postanowiłem, że się z nią ożenię. Taki ze mnie wariat. Właściwie
nawet jej nie lubię, a mimo to nagle wydało mi się, że jestem Ukochany i że
chcę się z nią ożenić. Przysięgam Bogu, mam bzika. Nie zapieram się tego.
- Holden! - zawołała. - Jak to cudownie, że się znów spotykamy! Wieki cię nie
widziałem!
Miała bardzo donośny głos, żenujący, jeśli się z nią było w jakimś publicznym
miejscu. Uchodziło jej wszystko, ponieważ była cholernie ładna, ale mnie
zawsze coś aż w tyłku kłuło, kiedy tak krzyczała.
- Szalenie się cieszę, że cię widzę - powiedziałem. Nawet szczerze. - Jak ci się
powodzi?
- Absolutnie cudownie. Czy się spóźniłam?
Powiedziałem, że nie, chociaż rzeczywiście spóźniła się o jakieś dziesięć minut.
W "Saturday Evening Post" i w innych pismach stale widzi się takie bzdurne
obrazki przedstawiające faceta na rogu ulicy, wściekłego jak diabli, ponieważ
dziewczyna się spóźnia. Rzewna lipa. Jeżeli dziewczyna zjawia się w końcu
śliczna jak ta lala - kto by tam narzekał, że się o parę minut spóźniła! Nikt.
- Teraz warto by się pospieszyć - powiedziałem - bo przedstawienie zaczyna się
o drugiej czterdzieści.
Zbiegliśmy ze schodów ku postojowi taksówek.
- A na co idziemy? - spytała.
- Nie wiem dokładnie. Grają Luntowie. Na nic innego nie mogłem dostać
biletów.
- Luntowie! To cudownie!
A co! Mówiłem, że będzie w siódmym niebie, jeżeli jej zafunduję bilety na
występ Luntów.
W taksówce po drodze do teatru trochę się całowaliśmy. Z początku nie
chciała, żeby szminki z ust nie zetrzeć i tak dalej, ale ja byłem uwodzicielski jak diabli, no i w dodatku nie miała wyboru. Dwa razy, kiedy ta cholerna
taksówka przyhamowała znienacka, o mało nie zleciałem z siedzenia.
Taksiarze łobuzy nawet nie patrzą, gdzie się pchają ze swoją bryką, słowo daję.
A teraz dam wam dowód, że ze mnie naprawdę wariat: na zakończenie czułości
powiedziałem jej, że ją kocham. Kłamstwo oczywiście, ale fakt, że wtedy, kiedy
je mówiłem, sam w nie wierzyłem. Mam bzika, przysięgam Bogu, mam bzika.
- Och, mój najmilszy, ja także cię kocham - powiedziała Sally. I tym samym
tchem dodała: - Obiecaj mi, że zapuścisz włosy. Uczesanie na jeża okropnie już
się opatrzyło. A ty masz takie śliczne włosy!
Ja mam śliczne włosy! Cholera jasna.
Przedstawienie okazało się nie najgorsze. Sztuka jednak była trochę głupawa.
Historia stu tysięcy lat życia pewnej pary. Zaczyna się od chwili, kiedy oboje są
jeszcze młodzi, a rodzice dziewczyny nie pozwalają jej wyjść za tego chłopaka,
ale zakochani i tak biorą ślub. Potem są coraz starsi i starsi. Mąż idzie na
wojnę, a żona ma kłopoty z bratem, okropnym oliwą. Nie mogłem się jakoś tym
zainteresować. Wcale mnie nie wzruszyły narodziny i zgony w tej rodzinie.
Przecież to była po prostu banda aktorów. Mąż i żona stanowili co prawda
bardzo sympatyczną parę, szalenie dowcipni oboje i tak dalej, ale nie bardzo
mnie to interesowało. Po pierwsze wciąż przez wszystkie akty pili herbatę albo
inne trunki. Nie widziało się ich inaczej, tylko zawsze albo lokaj podawał im
herbatę, albo żona częstowała kogoś herbatą. I ustawicznie ktoś wchodził albo
wychodził; w głowie się kręciło od patrzenia, jak co chwila to wstają, to siadają,
tak w kółko. Parę małżeńską grali Alfred Lunt i Lynn Fontannę, świetni
aktorzy, ale nie bardzo mi się podobali. Muszę jednak przyznać, że byli trochę
inni, niż bywają na ogół aktorzy. Nie zachowywali się ani jak aktorzy, ani jak
prawdziwi ludzie w życiu. Trudno to wytłumaczyć. Grali tak, jakby wiedzieli, że
są gwiazdami teatru. To znaczy, że grali dobrze, owszem, ale trochę za dobrze.
Ledwie jedno kończyło mówić, drugie odzywało się w te pędy. Miało to być tak
jak w życiu, kiedy ludzie rozmawiają Przerywając sobie nawzajem w pół zdania.
Na nieszczęście było to zanadto właśnie tak jak w życiu. Ta gra przypomina mi
trochę Ernie'ego, pianistę z Greenwich Village. Artysta, który coś robi za
dobrze, jeżeli się nie pilnuje, zaczyna po pewnym czasie popisywać się, starać o
efekty, i w końcu robi to coś znacznie gorzej. No, ale w każdym razie Luntowie
byli w całej tej sztuce jedynymi aktorami, którzy wydawali się naprawdę
inteligentni. To muszę im przyznać. W przerwie po pierwszym akcie poszliśmy w tłumie innych frajerów na
papierosa. Wielkie nabijanie w butelkę. W życiu tylu kabotynów na raz nie
widzieliście, a każdy zaciągał się dymem, aż mu się uszy trzęsły, i gadał o
sztuce przekrzykując innych, żeby wszyscy usłyszeli i przekonali się, jaki to on
jest genialny. Tuż obok nas stał pewien durny aktor filmowy i ćmił papierosa.
Nie pamiętam jego nazwiska, ale grywa zawsze w filmach o wojnie takiego
bubka, który w ostatniej chwili przed wyskoczeniem z okopów do walki na
bagnety dostaje cholernego pietra. Była z nim jakaś wspaniała blondyna i
oboje udawali obojętnych, niby że wcale nie spostrzegają, że ludzie na nich
patrzą. Tacy więcej skromni. Ubawili mnie nie najgorzej. Sally nie miała wiele
do powiedzenia, tylko piała na cześć Luntów, a zresztą była zajęta wyłącznie
rozglądaniem się na wszystkie strony i czarowaniem całego świata. Nagle
zauważyła jakiegoś znajomego cymbała w drugim kącie sali. Taki bubek w
bardzo ciemnym szarym ubraniu flanelowym i pstrokatej kamizelce w kratę. Z
daleka od niego zalatywała Ivy League. Ważniak. Sterczał pod ścianą, zaciągał
się papierosem jak samobójca i minę miał znudzoną jak diabli. Sally
powtórzyła dziesięć razy: "Ja go skądsiś znam". Gdziekolwiek pójdziesz z Sally,
ona zawsze i wszędzie kogoś zna albo przynajmniej tak jej się wydaje.
Powtarzała te płytę tak długo, że w końcu stanęła mi kością w gardle i
powiedziałem:
- To dlaczego nie podejdziesz do faceta i nie rzucisz mu się na szyję, jeżeli go
znasz? Chłopak się na pewno ucieszy.
Rozżaliła się na mnie, kiedy jej to wygarnąłem. Wreszcie jednak cymbał
spostrzegł ją i podszedł do nas, żeby się przywitać. Trzeba było widzieć, jak się
witali. Myślałby kto, że tęsknili do siebie od dwudziestu lat. Myślałby kto, że
jako niemowlęta kąpali się we wspólnej wanience i bawili razem w piasku. Para
przyjaciół od dziecka. Rzygać się chciało. A najśmieszniejsze, że
prawdopodobnie widzieli się przedtem jeden jedyny raz w życiu, i to na jakimś
dętym przyjęciu. W końcu, kiedy się już nagruchali, Sally zapoznała bubka ze
mną. Nazywał się George Cośtam, nie pamiętam już nawet jak, studiował w
Andover. Cholernie ważny. Szkoda, żeście nie byli przy tym, jak Sally zapytała
go, co myśli o tej sztuce. Należał do tego typu cymbałów, którzy muszą mieć
dużo miejsca, żeby wygłosić swoje zdanie. Cofnął się o krok i nadepnął jakiejś
babce, która za nim stała, na nogę. Chyba połamał jej wszystkie palce, ile ich
miała. Oznajmił, że sama sztuka nie jest arcydziełem, ale Luntowie, rozumie
się, to bezapelacyjne anioły. Anioły. Rany boskie! Anioły! Zatkało mnie. Potem zaczęli oboje z Sally rozmówki o różnych wspólnych znajomych. W życiu nie
słyszałem bardziej idiotycznej gadki. Każde z nich starało się jak najprędzej
przypomnieć sobie nazwę jakiejś miejscowości, a potem osobę, która tam
mieszka, i wykrzyknąć jej nazwisko. Żeby nie to, że antrakt się właśnie
skończył i musieliśmy wracać na swoje fotele, byłbym chyba pojechał do rygi.
Słowo daję. Ale później, w przecie po drugim akcie, nastąpił ciąg dalszy tej
samej konwersacji. Znowu przypominali sobie różne miejscowości i różne
osoby, które tam mieszkały. Na dobitkę facet miał głos fałszywy jak wszystkie
bubki z Ivy League, taki odlewający głos typowego snoba. Mizdrzył się jak
dziewczyna. Nie miał wcale skrupułów, że podrywa mi babkę, którą ja przecież
zaprosiłem do teatru. Była nawet po skończonym przedstawieniu taka chwila,
kiedy myślałem, że wpakuje się z nami na trzeciego do taksówki bo lazł dobry
kawałek drogi przy nas, ale w końcu okazało się, że jest gdzieś zaproszony na
cocktail z paczką swoich koleżków. Jakbym ich widział w jakimś lokalu wokół
stolika, wszystkich w kraciastych kamizelkach krytykujących sztuki teatralne,
książki i kobiety tymi snobistycznymi, omdlewającymi głosami. Takie typy
działają na mnie jak trutka. Miałem wrażenie, że słucham głosu tego durnego
bubka z Andover od dziesięciu godzin, i nim wreszcie wsiedliśmy z Sally do
taksówki, znienawidziłem prawie tę dziewczynę. Miałem zamiar odwieźć ją
prosto do jej domu, słowo daję, ale Sally powiedziała:
- Wiesz, mam cudowny pomysł! - Zawsze miała jakieś cudowne pomysły. -
Posłuchaj! O której godzinie musisz być w domu na obiedzie? Chodzi mi o to,
czy się szalenie spieszysz, czy też masz jeszcze trochę czasu? Czy musisz
wrócić do domu o jakiejś oznaczonej porze" - Ja? Nie. Wcale się nie spieszę do
domu - odparłem, i była to najprawdziwsza prawda. - A bo co?
- Chodźmy poślizgać się w Radio City. Cudowne pomysły Sally zwykle są w tym
guście.
- Poślizgać się? Teraz zaraz?
- Godzinkę czy coś koło tego. Nie masz ochoty? Bo jeżeli nie masz ochoty...
- Nie powiedziałem, że nie mam ochoty. Dobrze. Jeżeli chcesz.
- Szczerze mówisz? Bo jeżeli nie masz ochoty, nie zgadzaj się tylko przez
grzeczność. Mnie przecież właściwie na tym nie zależy.
Spróbowałbym odmówić, okazałoby się, jak jej nie zależy.
- Wiesz, można tam wypożyczyć sobie taką szałową spódniczkę - powiedziała
Sally. -Jeanette Cultz była w zeszłym tygodniu i mówiła, że spódniczki są
szałowe. Aha, to dlatego tak się paliła do ślizgawki. Chciała się koniecznie pokazać w
takiej spódniczce, która ledwie kuperek zakrywa.
Pojechaliśmy więc do Radio City, wypożyczyliśmy tam łyżwy, a Sally przebrała
się w tę swoją wymarzoną niebieską trzęsipupkę. Wyglądała w niej
rzeczywiście jak ta lala. To musiałem jej przyznać. Ale niech wam się nie zdaje,
że sama o tym nie wiedziała. Starała się wciąż wysuwać przede mnie, żebym
nie omieszkał zauważyć, jak czarująco prezentuje się jej tyłeczek. Prezentował
się naprawdę uroczo. Fakt.
Zabawa miała jednak tę złą stronę, że byliśmy najgorszymi patałachami na tej
całej cholernej ślizgawce. Nie przesadzam. A widziało się tam różnych
łyżwiarzy. Nogi Sally wyginały się w kostkach tak, że łydkami po lodzie
smarowała. Wyglądało to okropnie głupio, a w dodatku musiało też boleć
okropnie. Przynajmniej za siebie mogę powiedzieć, że mnie nogi bolały jak
diabli. Myślałem, że skonam. Musieliśmy fajnie wyglądać. Co najgorsze, było
tam parę setek gapiów, którzy nie mieli nic lepszego do roboty, jak sterczeć
wokół bariery i przyglądać się, kto, jak i na kogo się przewraca, - Może byśmy
lepiej weszli do środka i napili się czegoś? - zaproponowałem w końcu.
- To najcudowniejszy z wszystkich twoich dzisiejszych pomysłów - powiedziała
Sally. O mało się dziewczyna nie zabiła na tym lodzie. Cierpiała dzikie męki. Aż
mi się jej trochę żal zrobiło.
Odpięliśmy te diabelski łyżwy i weszliśmy do baru, gdzie można popijać to i
owo, siedzieć bez butów, w samych pończochach, i patrzeć, jak się inni
ślizgają. Wiedliśmy, Sally ściągnęła rękawiczki, a ja poczęstowałem ją
papierosem. Minę miała nie za bardzo uszczęśliwioną. Podszedł kelner,
zamówiłem dla dziewczyny cokę - Sally nie pije alkoholu - a dla siebie whisky z
sodą, ale kelner sukinsyn nie chciał mi podać whisky więc musiałem także
zadowolić się coką. Potem zacząłem się bawić zapalaniem zapałek. Mam już
taki zwyczaj, kiedy wpadnę w odpowiedni nastrój. Pozwalam zapałce palić się,
póki nie parzy palców, wtedy upuszczam ją na popielniczkę. Taki mój tik
nerwowy.
Ni z tego, ni z owego Sally wystąpiła z takim przemówieniem:
- Słuchaj. Muszę wreszcie wiedzieć. Przyjdziesz w Wigilię pomóc mi w
ubieraniu choinki czy nie? Muszę wiedzieć.
Wciąż jeszcze była zła, bo ją bolały kostki powykręcane na łyżwach.
- Odpisałem ci przecież, że bardzo chętnie. Pytałaś mnie o to już dwadzieścia
razy. Pewnie, że przyjdę.
-Chodzi o to, że muszę wreszcie wiedzieć - powiedziała. Zaczęła się rozglądać
po całej sali.
Nagle odechciało mi się zabawy z zapałkami, pochyliłem się trochę poprzez
stolik ku Sally. Różne pytania cisnęły mi się na usta.
- Słuchaj no, Sally - powiedziałem.
- Co? - spytała. Przyglądała się właśnie jakieś innej dziewczynie w drugim
kącie sali.
- Czy ty nie masz jeszcze po dziurki w nosie tego wszystkiego? - zapytałem. -
Żeby się jaśniej wyrazić: czy nie ogarnia cię strach, że wszystko przepadnie,
jeżeli jakoś wszystkiego sama nie zmienisz? Rozumiesz? No, czy lubisz szkołę i
cały ten kram?
- Szkoła nudzi mnie potwornie.
- Ale czy jej nienawidzisz? Że nudna, to wiadomo, ale czy możesz ją ścierpieć?
- No, powiedzieć, że nienawidzę szkoły, to byłaby przesada. Trzeba przecież...
- A ja nienawidzę. Nie masz pojęcia, jak jej nienawidzę - przerwałem. - Ale nie
koniec na tym. Chodzi jej tylko o szkołę. O wszystko. Nienawidzę mieszkać w
Nowym Jorku. Nienawidzę taksówek i autobusów na Madison Avenue,
konduktorów, którzy wrzeszczą na człowieka, jeżeli wysiada nieprzepisowo,
nienawidzę ściskania łapy bałwanowi, który Luntów nazywa aniołami,
nienawidzę jeździć windą do góry czy na dół, jeżeli mam ochotę po prostu
wydostać się na ulicę, nienawidzę facetów, którzy wciąż przymierzają spodnie
u Brooksa, ludzi, którzy wiecznie...
- Proszę cię, nie krzycz - powiedziała Sally. Najgłupiej w świecie, bo wcale nie
krzyczałem.
- Na przykład samochody - powiedziałem. A powiedziałem to bardzo
spokojnym, ściszonym głosem. - Większość ludzi ma bzika na punkcie
samochodów. Martwią się najlżejszym zadrapaniem lakieru, ustawicznie
gadają o tym, ile mil przejechali na jednym galonie benzyny, a ledwie kupią
sobie nowiuteńki wóz, już zaczynają myśleć, jak by tu go zamienić na jeszcze
nowszy. To wreszcie wcale nie znaczy, żebym przepadał za starymi wozami. W
ogóle samochody mnie guzik obchodzą. Wolałbym mieć konia. Koń ma w sobie
przynajmniej coś ludzkiego. Z koniem można przynajmniej...
- Nie rozumiem, o co chodzi - przerwała mi Sally. - Przeskakujesz z tematu
na...
- Wiesz co, Sally? - powiedziałem. - Ty właśnie Jesteś jedyną przyczyną, że w
ogóle jestem jeszcze w tej chwili w Nowym Jorku. Gdyby nie ty, byłbym już diabli wiedzą gdzie. W lasach, w jakiejś zapadłej dziurze. W gruncie rzeczy ty
jesteś jedynym powodem, że stąd jeszcze nie zwiałem.
- Jakiś ty milutki! - odparła. Ale wyczuwałem, że Olałaby zmienić temat
rozmowy.
- Powinna byś czasem zajrzeć do męskiej szkoły.
Spróbuj kiedyś! - powiedziałem. - Banda kabotynów a kształcą cię tam po to,
żebyś nabrał tyle mądrości, ile potrzeba na zafundowanie sobie kiedyś
cadillaka; musisz udawać, że cię szalenie obchodzi, czy drużyna szkolna
wygrała mecz piłki nożnej, czy przegrała; rozmawia się od rana do wieczora
wyłącznie o dziewczynach, o wódce i sprawach seksualnych, a cala banda
dzieli się na wstrętne małe kliki. Trzymają z sobą sztamę bubki z drużyny
koszykówki, trzymają sztamę katolicy, a także cholerni intelektualiści i
amatorzy bridża. Nawet chłopcy, którzy należą do klubu "Najlepszej książki
miesiąca", trzymają się we własnym towarzystwie. Jeśli masz ochotę na chwilę
inteligentnej...
- Słuchaj no, Holden - znowu odezwała się Sally. - Wielu chłopców znajduje w
szkole coś więcej niż to.
- Racja! Przyznaję, niektórzy znajdują coś więcej. Ale ja nic więcej nie mogę w
szkole znaleźć. Rozumiesz? Właśnie o to mi chodzi. Właśnie o to! - odparłem. -
Że nigdzie, z niczego nie mogę nic wyciągnąć. Jestem w fatalnej formie. W
parszywej formie!
- Rzeczywiście, widzę to. Nagle strzelił mi do głowy ten pomysł.
- Sally - rzekłem - mam pomysł. Co byś powiedziała na to, żeby zwiać stąd do
diabła? Posłuchaj. Znam w Greenwich Village jednego bubka, który mi na
pewno zechce pożyczyć samochód na parę tygodni. Kolegowaliśmy się w szkole
i do dziś jest mi winien dziesięć dolarów. Zrobimy tak: jutro rano pojedziemy
do Massachusetts i do Vermont, i w ogóle w tamte okolice. Tam jest cholernie
pięknie. Słowo daję! - W miarę jak rozwijałem swój plan, zapalałem się coraz
bardziej. Wyciągnąłem przez stół łapę i chwyciłem Sally za rączkę. Taki ze
mnie głupi wariat. - Poważnie mówię. Mam w banku coś około stu
osiemdziesięciu dolarów. Jak tylko rano otworzą banki, podejmę forsę i polecę
do tego bubka po sarno chód. Poważnie! Będziemy mieszkali w obozach
campingowych, w różnych turystycznych dziurach, póki nam się forsa nie
skończy. A jak się forsa skończy, znajdę jaką pracę i będziemy sobie żyli razem
nad jakąś rzeczką; potem się pobierzemy, czy jak tam zechcesz. Zimą będę sam rąbał drzewo na opał. Przysięgam Bogu, będzie nam się żyło fajnie. Co ty
na to? No, mów! Co ty na to? Zgodzisz się jechać ze mną? Zgódź się, Sally!
- Ale takich rzeczy nie można robić - powiedziała Sally. Była zła jak diabli.
- Dlaczego? Dlaczego nie można?
- Proszę cię, nie krzycz na mnie - powiedziała. Głupstwa plotła, wcale na nią
nie krzyczałem.
- Dlaczego nie można? Dlaczego?
- Bo nie i już. Po pierwsze oboje jesteśmy właściwie jeszcze dziećmi. A czy ty się
zastanowiłeś chociaż przez sekundę, co będzie, kiedy wydamy forsę, jeżeli nie
znajdziemy żadnej pracy? Umrzemy z głodu. Cały ten pomysł jest tak
fantastyczny, że nawet nie...
- Nie jest fantastyczny. Znajdę pracę. Nie martw się. Niech cię o to głowa nie
boli. O co chodzi? Nie chcesz jechać ze mną? Powiedz, że nie chcesz ze mną...
- Ależ nie, nie dlatego - powiedziała Sally. W tym momencie już zaczynałem jej
prawie nienawidzić. - Mamy jeszcze masę czasu na takie historie... na
wszystkie te historie. Jak skończysz szkołę i tak dalej, no i jeżeli się
pobierzemy. Wtedy będziemy mogli wybierać z tysiąca różnych pięknych
miejscowości i pojedziemy we dwoje, gdzie zechcemy. Teraz jesteś po prostu...
- Nie. Nie będziemy mogli wybierać z tysiąca miejscowości. Wtedy wszystko
będzie już inaczej wyglądało - odparłem. Znów byłem cholernie przygnębiony.
- Co mówisz? - spytała. -Nic nie słyszę. Przed chwilą krzyczałeś na mnie, a
teraz znów ledwie...
- Mówię, że nie masz racji. Nie będzie żadnych cudów, kiedy skończę szkołę.
Otwórz dobrze uszy. Wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej. Będziemy
musieli zjechać na dół windą z walizkami i całym kramem Będziemy musieli
telefonować do wszystkich znajomych mówić im "do widzenia", a potem
wysyłać do nich kartki z widoczkiem różnych hoteli. Ja będę miał posadę w ja.
kimś biurze, będę zarabiał kupę forsy, a do pracy będę jeździł samochodem
albo autobusem przez Madison Avenue, będę czytał gazety i grał godzinami w
bridża, i chodził do kina, i oglądał idiotyczne krótkometrażówki, zapowiedzi
następnej sensacyjnej premiery i filmowy przegląd tygodnia. Przegląd tygodnia!
Chryste Panie! Zawsze jakieś głupie wyścigi, jakaś wielka dama tłukąca
butelkę szampana o burtę nowego statku, cholerny szympans w portkach na
rowerze. Nie, to już będzie zupełnie co innego. Ani w ząb nie zrozumiałaś, o co mi chodzi.
- Możliwe, że nie zrozumiałam. Możliwe, że ty sam nie rozumiesz także -
powiedziała Sally. Teraz już oboje nienawidziliśmy się nawzajem. Widziałem, że
nie ma sensu nawet próbować z nią jakiejś inteligentnej rozmowy. Zły byłem
jak diabli, że w ogóle zaczynałem.
- Chodźmy stąd wreszcie - powiedziałem. - Jeżeli chcesz wiedzieć prawdę, d...
mnie rozbolała od tego twojego gadania.
Ależ skoczyła, kiedy to powiedziałem. Przyznaję, nie powinienem był tego jej
mówić, i w innych warunkach nigdy bym się tak nie wyraził, ale rozdrażniła
mnie i zniechęciła cholernie. Na ogół nie używam ordynarnych słów, kiedy
rozmawiam z dziewczętami. Ale też skoczyła pod sufit! Zacząłem przepraszać
jak opętany, wszystko na nic: nie chciała słuchać. Nawet się rozpłakała.
Zląkłem się trochę, że poskarży się w domu swojemu ojcu, co to ja jej
powiedziałem. Ojciec Sally, ogromny, małomówny typ, i bez tego za mną nie
przepadał. Powiedział kiedyś Sally, że jestem zanadto krzykliwy.
- Słowo daję, bardzo cię przepraszam - powtarzałem w kółko.
- Przepraszasz! Przepraszasz! Dużo mi to pomoce! - odpowiadała. Wciąż jeszcze
pochlipywała i nagle poczułem naprawdę skruchę i żal, że tak brzydko się do
niej odezwałem.
- Chodź, Sally, odwiozę cię do domu, słowo daję.
- Trafię do domu sama, dziękuję ci pięknie. Jeżeli sobie wyobrażasz, że
wpuściłaby cię za próg domu, mylisz się grubo. Jak żyję, żaden chłopiec nie
odezwał się do mnie w ten sposób.
Cała historia była mimo wszystko trochę zabawna, jeżeli się nad nią
zastanowić, i nagle zrobiłem coś, czego nie powinienem był, broń Boże, zrobić.
Wybuchnąłem śmiechem. A trzeba wiedzieć, że z natury śmieję się okropnie
głośno i głupio. Na przykład w kinie, gdybym siedział za takim jak ja bubkiem,
pewnie bym się do niego nachylił i powiedział mu, żeby był łaskaw zamknąć
buzię.
Sally wściekła się na dobre.
Przez chwilę jeszcze się jej czepiałem, przepraszałem, usiłowałem przebłagać,
ale wszystko na darmo. Powtarzała wciąż swoje: "Idź sobie, zostaw mnie!" W końcu dałem za wygraną. Zwróciłem wynajęte łyżwy, odebrałem swoje buty i rzeczy; wyszedłem zostawiając Sally samą. Tego także nie powinienem był
robić, ale już miałem tej hecy wyżej uszu.
Jeżeli chcecie wiedzieć prawdę, nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle
wpakowałem się w tę awanturę. To znaczy, dlaczego proponowałem Sally wspólną wyprawę do Massachusetts, do Vermont i cały dalszy ciąg.
Prawdopodobnie nie wziąłbym jej z sobą, nawet gdyby chciała. Nie nadawała
się do tego wcale. Przerażające jest coś innego: to, że w momencie, kiedy robiłem tę propozycję,
byłem szczery. To jest przerażające.
Przysięgam Bogu - mam bzika.

Buszujący w zbożu Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz