Tom II, Rozdział 10. Czyste karty.

777 66 24
                                    

Z dedykacją dla RosyRoses_99 <3 
Dziękuję każdemu kto czyta moją książkę ;D Uzbroicie się w cierpliwość bo będzie dość długa XDDD Mam nadzieję że jeszcze ze mną wytrzymacie xD
_______________

Mieszkanie Levy McGarden, wieczór...

Zza spowitych ciężkimi żaluzjami oknami było już całkowicie ciemno. Gdzieś w tle z przedmieścia, przewijały się odgłosy policyjnych syren lub karetki. Ludzie powoli schodzili się do swych domostw, a głupie dzieciaki jadły kolacje bądź oglądały wieczorynki.

Sama jak palec, siedziała przy stole w salonie. Słabo tlące się światło dobiegające z kuchni rzucało nieśmiały cień na jej wątłą sylwetkę. Strapiona siedziała z łokciami opartymi na drewnianym stole nad którym ciągle się pochylała. Szczupłe palce wplecione miała w potargane włosy. Wyglądała jakby biła się myślami. Była tu obecna ciałem, ale dusza latała gdzieś hen hen daleko.

Nawet stojąca obok szklanka i pusta butelka po alkoholu już nie przyciągały jej uwagi. Teraz miała przed sobą coś o wiele bardziej gorszego. Spoglądała na wypełniony akt zgonu, a raczej na puste miejsce gdzie powinien widnieć jej podpis i pieczątka. Wkopała się i to nie na żarty.

— Hehe... — zaśmiała się drętwo, marszcząc przy tym śmiesznie brwi. — Tak bardzo jestem w dupie.

Nigdy w życiu nie spodziewałaby się że naraz usłyszy tyle zatrważających informacji. I to jeszcze w miejscu swojej pracy, w szpitalu, w pierdolonej kostnicy. Jakby tego jeszcze było mało, Lucy również jest w to wszystko zamieszana. Skubana nic jej nie powiedziała. A czego? Choćby tego że ich szef złożył jej propozycje odnalezienia morderców Layli.

Tak. McGarden od dziecka bardzo dobrze znała panią Heartfilię. Zapamiętała ją jako bardzo piękną, elegancką aczkolwiek ciepłą i kochającą kobietę. Nierzadko traktowała ją jak własną matkę, a ona Levy jak przyszywaną córkę. Jej tragiczna śmierć również dla niej była mocno wymierzonym ciosem. Nigdy nie zapomni tych cholernie ciężkich dni przez które obydwie przechodziły. Ile biedna Lucy wylewała łez w poduszki nie był w stanie zliczyć nikt. Kto był z nią wtedy w tych trudnych chwilach? Ona.

Jude wyglądał na niczym niewzruszonego. Na pogrzebie nie uronił ani jednej łzy, a jedynie stał i zimnym wzrokiem wpatrywał się w nagrobną płytę. Nie powiedział nic, a gdy było po wszystkim, jako pierwszy stamtąd odszedł. To Levy i wtulona w nią Lucy stały tam do samego końca, dopóki nie opuściły je siły.

Na samo wspomnienie jej ojca, którego szczerze nienawidziła, mocniej zacisnęła szczękę.

Wracając do gnębiącej jej sprawy. Nie rozumiała postępowania Lucy. Już chuj że nic jej o tym nie powiedziała, ale dlaczego nie chciała przyjąć ich oferty? Przecież to spadło na nią jak przysłowiowa manna z nieba. Tak bardzo chciała odnaleźć jej morderców, a teraz gdy jest to możliwe nic z tym nie robi?

Oj, jeszcze będą musiały sobie szczerze pogadać... Myśląc o tym spojrzała na walające się kartki na stole. W końcu zrezygnowana schowała twarz w dłoniach, kryjąc niekontrolowany śmiech. Nie, wcale nie było jej do śmiechu, to był raczej czyn ostatecznej desperacji.

Po raz kolejny pochyliła głowę nad leżącym przed nosem aktem i małą karteczką gdzie zapisany miała numer telefonu pod który ma zadzwonić w razie gdyby się zdecydowała. Powołując się na wspomnienie z dzisiejszego dnia co miałaby dokładnie robić?

Pomagać wypisywać lewe akty zgonu, a niekiedy robiąc sekcję zwłok, tuszować ślady ich cichych morderstw. Cudownie, prawda?

— Po prostu świetnie. — odpowiedziała smętnie, samej sobie na głos.

Dorwała ją jakaś pieprzona mafia, która w dodatku wiedziała o niej dosłownie wszystko. Mystogan przedstawił jej dokumenty ze wszystkimi, dokładnymi danymi. Ba! Wiedzieli nawet kim był jej ojciec, gdzie mieszka, jak wygląda i czym się zajmuje. Wiedzieli również, że matkę straciła w wypadku samochodowym jeszcze w wieku dziecięcym. Zachodziła w głowę, kiedy i jak udało im się to wszystko zdobyć? Zaraz potem sama sobie na to odpowiedziała. Przecież byli mafią.

Niby jawnie jej nie zastraszyli, ale w takim razie po co przedstawialiby wiedzę o tym? Levy nie była głupia. Wiedziała że znajdywała się między młotem, a kowadłem. Albo zdecyduje się do nich dołączyć, albo może zacząć obawiać się o życie i bezpieczeństwo swojego ojca.

Była w patowej sytuacji.

Przekrzywiła głowę lekko w bok, spoglądając na zalegającą wizytówkę pod pustą szklanką. Jako że mieli w posiadaniu wiele własnych obiektów, zaproponowali jej nieograniczony wstęp do męskiego burdelu i to za darmo. Zaoferowali także dość spory zastrzyk gotówki. Skurczybyki dotarli nawet do tego że jej ojciec przewlekle choruje i że krucho u nich z finansami.

Odkąd tylko pracuje w szpitalu, Levy co miesiąc wysyła mu pieniądze, ale jest ich stanowczo za mało żeby utrzymać siebie i opłacić leczenie chorego ojca. Duży zastrzyk gotówki o jakiej mówili pozwoliłby na wynajęcie prywatnej pielęgniarki, wykup niezbędnych leków oraz spokojne i godne życie do końca.

Musiała przyznać. Kuszące jak jasna cholera.

Zrezygnowana, przymknęła zmęczone powieki, a wtedy ujrzała ten cień aroganckiego uśmieszku Mystogana. To spowodowało że zwątpienie przerodziło się we wkurwienie, więc gwałtownie otworzyła oczy. Zacisnęła szczupłe palce na rogu kartki klnąc na to wszystko.

— Przebiegłe bestie... — ledwo wycedziła przez zaciśnięte zęby. Na wspomnienie jego twarzy i okalającego policzek, czerwonego tatuażu czuła niekontrolowany napływ złości.

Niby taka cicha woda, a brzegi rwie — pomyślała z przekąsem. Zawsze przemiły dla pacjentów, wzbudzający zaufanie, codziennie ratujący ich życia; były tylko pozorami. Fałszem i obłudą stworzoną na potrzeby wykreowania idealnego wizerunku lekarza i odciągnięciu od siebie wszelkich podejrzeń. Tak naprawdę był najzwyklejszym w świecie mordercą.

Od zawsze wydawało jej się że Fernandes jest jak kameleon który idealnie wtapia się i dostosowuje w panujące otoczenie. McGarden już nie raz miała wątpliwości, gdy przywoził jej zmarłych ,,pacjentów'' do sekcji. Teraz dostała odpowiedź na przejawiające się wątpliwości.

Pozostawała kwestia moralności.

Wiedziała że dołączenie i praca dla nich jest jak bezpośrednie branie udziału w zabójstwach. Wypisywanie lewych aktów zgonu to jeszcze nic, ale tuszowanie działań Mystogana oraz sama świadomość że posiada o tym wiedzę i nic konkretnego z tym nie robi, pozostawia wiele do życzenia.

Jednak jak miała postąpić? Miała jakiś inny wybór...?

Skoro już podzielili się z nią tą wiedzą, a ona teraz odmówiłaby to co stanie się z jej ojcem? Bardziej niż o siebie obawiała się o niego. Mimo że w przeszłości różnie się między nimi układało, kochała swojego tatę. Jak każda normalna córka często o nim myślała, dzwoniła i martwiła się. Chyba właśnie sama odpowiedziała sobie na postawione pytanie.

Jego zdrowie, bezpieczeństwo oraz godne życie do końca — właśnie to popychało ją do dołączenia do całego tego szajsu, a bez pieniędzy niestety było to niemożliwe. Dobrze że zapewnili jej nietykalność ze strony wszelkich organów ścigania. Widać musieli mieć dobre wtyki w policji czy prokuraturze. Zresztą zapewne nie tylko tam...

— Chyba nie pozostaje mi nic innego. — szepnęła, dając w końcu luz wszelkim spiętym do granic możliwości mięśniom.

Z tą myślą dźwignęła się na równe nogi i pocierając nerwowo twarz dłonią, udała się na przedpokój po swoją torebkę. Wyciągnęła z niej długopis i swoją pieczątkę, którą wzięła ze sobą z pracy. Usiadła z powrotem na jeszcze ciepłe krzesło i już bez zawahania podpisała akt zgonu Gajeela Redfoxa.

Zerknęła na wiszący i nieustannie pędzący do przodu zegar. Dostała czas na odpowiedź do północy. Aktualnie była 20:05.

Zważając że z pracy wróciła po szesnastej, długo nad tym siedziała. Jednak wystarczająco, by zdążyć zrobić rundę do monopolowego i wypić tyle alkoholu co nigdy wcześniej. Ba! W międzyczasie zdążyła jeszcze dwa razy wytrzeźwieć.

Jest zajebista — pogratulowała sobie sama.

Dobrze że dwa lata temu rzuciła palenie bo chyba wydałby połowę swojej pensji na papierosy Wstyd się do tego przyznać, ale kiedyś paliła jak smok. Za namową Lucy w końcu udało jej się z tym wygrać.

Wzięła do ręki wizytówkę, ponownie wstała i mozolnie poszurała kapciami do kuchni. Podnosząc czarną słuchawkę, jak gdyby przez chwilę się zawahała, jednak szybko pokiwała głową na boki. Chciała odgonić nieustannie przewijające się wątpliwości. Przecież już ustaliła i nie może się teraz wycofać!

Ze skupioną twarzą wystukała wskazany na kartce ciąg cyfr. Prywatny numer Fernandeza rzecz jasna. Przysunęła słuchawkę do lewego ucha i asekuracyjnie podtrzymała ją barkiem. Długo nie musiała czekać, bo mężczyzna odebrał po dwóch sygnałach.

Mystogan Fernandes, słucham? — brzmiał na zaspanego i nieco zachrypniętego.

— Akt jest gotowy do odbioru. — powiedziała niemal natychmiast, nawet trochę wchodząc mu w zdanie. — Przyjmuję waszą propozycję.

***

Mieszkanie Lucy Heartfilii, godzina 20:55.

Nie dalej jak pół godziny temu wróciła z drobnych zakupów. Dość sprawnie je rozpakowała i ładnie posegregowała w lodówce. Przez głowę przewijało jej się mnóstwo rożnych myśli. Jedną z nich było to że ostatnio pan Ichiya zrobił się jakoś dziwnie troskliwszy niż zwykle. Co prawda od zawsze był dziwny, ale ostatnimi czasy zdecydowanie mu się to nasiliło...


Gdy tylko pojawiał się w pracy, wciąż wypytywał ją o samopoczucie i ogólnie czy wszystko w porządku. W pewnym momencie, nawet dziewczyny ze zmiany wypytywały Heartfilię o co może chodzić, jednak tak jak one, nie miała bladego pojęcia. Może nieustannie lecące do przodu lata odbijają się na jego głowie? W końcu nie znała bardziej specyficznego i dziwnego człowieka niż on.

Cholera go wie — pomyślała ze zdziwioną miną.

Drugą rzeczą która głęboko zakorzeniła się w jej umyśle była niedawna propozycja złożona przez Makarova Dreyara. Od tego czasu minęły równe dwa tygodnie. Wydawać się mogło że wszystko było w porządku. Że gorzko słodkie życie leci swoim szybkim rytmem do przodu. A jednak.

Dla Lucy czas zatrzymał się 26 kwietnia kiedy to Natsu po raz kolejny ją uratował i kiedy dowiedziała się rąbka tajemnicy o swojej mamie. O jej życiu w Los Angeles, a przede wszystkim tego że wiodła tutaj szczęśliwe życie. Miała przyjaciół których z nie do końca jasnych przyczyn postanowiła pozostawić.

Lucy już nic nie rozumiała z tego wszystkiego. Sama nie wiedziała jak powinna postąpić, gubiła się. Powinna przyjąć ofertę Makarova czy dać sobie z tym spokój? Wieść w miarę spokojne życie i uciekać przed zmarami przeszłości, czy może postawić się i stawić im czoła?

Starała się nie pokazywać po sobie że coś nieustannie ją męczy i nie daje spokoju — szczególnie w towarzystwie Levy. Nie chciała jej martwić ani wciągać w całe to bagno w które wdepnęła. Chyba sama powinna sobie z tym wszystkim poradzić. Nie chciała niepotrzebnie nikogo narażać, a McGarden była jej jedyną rodziną.

Lucy próbowała sobie to wszystko sensownie tłumaczyć, jednak gdy zamykała oczy, wciąż widziała pokazaną przez starca, fotografię mamy. Jej uśmiech, jej szczęśliwą mimikę i to w jaki sposób spoglądała w obiektyw. Chciałaby poznać te wszystkie tajemnice jakimi za życia stale się okrywała. Natsu twierdził że chciała ją chronić, tylko przed czym? Czy jej porwanie oraz śmierć miały ze sobą coś wspólnego...?

— Cholera! — stęknęła na głos w desperacji. — Już sama nie wiem...

Zmęczona, przekręciła głowę w bok i wewnętrzną częścią dłoni przejechała po spiętych mięśniach karku. Następnie przesunęła długie pale i wplotła je we włosy z tyłu głowy. Ukradkiem zerknęła na butelkę wina którą dziś kupiła. Lucy zwykle nie piła, ale w tym momencie ta perspektywa wydawała się być niezwykle kusząca.

Może alkohol pomoże jej rozwiać choć na chwilę narastające problemy? Odpychając się od kuchennego blatu, poczłapała w kierunku stolika by dobyć upatrzony trunek. Gdy już wyciągała ku niemu dłoń, usłyszała donośne pukanie do drzwi. Zmarszczyła podejrzliwie brwi.

Nie wiedząc kogo licho niesie o tej godzinę, zmieniła tor kroków na wąski przedpokój. Dobiła policzkiem do ciemnej płyty i spojrzała przez wizjer. Dostrzegając osobę po drugiej stronie, zdziwiła się jeszcze bardziej. Bez wahania przekręciła kluczyki w zamku i szeroko otworzyła drzwi.

— Levy? A co ty tu robisz o tej godzinie? — zapytała uśmiechając się do niej, lecz widząc jej poważną minę, poczuła się nieco zdezorientowana. — Co jest? Coś nie tak? — dopytała zmartwiona, wpuszczając przyjaciółkę do środka.

Korzystając z zaproszenia, McGarden natychmiast przekroczyła próg mieszkania. Jej mina mówiła sama za siebie że jest mocno rozjuszona. Rzucając niedbale torbę na komodę, nawet nie zdjęła butów. Zwróciła się do niej przodem.

Zbita z pantałyku Lucy aż wstrzymała powietrze.

— Ty cycata intrygantko... Chyba musimy sobie poważnie pogadać. — oświadczyła łapiąc kontakt z bursztynowymi tęczówkami.

***

Nieco ponad cztery godziny później...

Było już grubo po godzinie pierwszej w nocy. Tlące się światło z kuchni rzucało drobny cień na dwie siedzące przy stole sylwetki. Przed ich głowami stała już pusta butelka po czerwonym winie. Siedziały naprzeciwko siebie, zupełnie się nie odzywając. Wszystko ważne co miały powiedzieć, powiedziały. Najgorsze miały już za sobą. Teraz tylko pozostała głęboka refleksja.

W tle było słychać tykający zegar i nieco irytujące cykanie lodówki dobiegające z kuchni.

Ze spuszczoną głową, Lucy raz po raz zaciskała palce na pustej szklance i rzucała ukradkowe spojrzenia przyjaciółce. Zastanawiała się czy była zła, a może zawiedziona? Nie potrafiła wyczytać z jej twarzy żadnych emocji.

Przez te cztery godziny dowiedziały się wszystkiego od A do Z, ale to Heartfilia miała zdecydowanie więcej do opowiadania. Jednak tym razem nie zataiła niczego. Ani jednego, pieprzonego drobiazgu. Była w stu procentach szczera. Opowiedziała o całej swojej znajomości z Dragneelem, a nawet o całej akcji w Mermaid Heel. A także o znajomości Layli z Makarovem — Bossem Fairy Tail.

Odkryła przed nią dosłownie wszystkie karty. Lucy po raz kolejny poderwała sam wzrok na przyjaciółkę.

Milczenie.

Wymowna reakcja Levy była jak najbardziej uzasadniona, ale co ciekawe dziewczyna zniosła to dość dobrze. Na szczęście obyło się bez żadnych krzyków, więc rozmowę można było zaliczyć do udanej. Obydwie pochłonięte były wiedzą i informacjami jakie dzisiejszej nocy od siebie usłyszały.

Heartfilia nigdy w życiu nie spodziewałaby się że ordynator w głównym szpitalu Los Angeles był wtyką od samego Fairy Tail. Mało tego, złożyli jej propozycję dołączenia w ich szeregi, a McGarden się zgodziła. Z jednej strony nie dziwiła się bo wiedziała że jej tata przewlekle choruje i nie stać go było na wykupienie kompletu lekarstw i opłacenia rachunków. Pomimo że Levy co miesiąc wysyłała mu pieniądze to było ich za mało.

Makarov zapewnił jej pensję o jakiej skromna pani patolog mogłaby tylko pomarzyć. Niestety, ale była też druga strona medalu. Ta gorsza. Wypisywanie lewych aktów zgonu można jeszcze przeżyć, ale tuszowanie śladów po pozbyciu się niechcianych ludzi? To było jak czynny współudział w morderstwach.
Doszło do sytuacji gdzie McGarden musiała zdecydować, jednak w jej przypadku wybór okazał się być oczywisty. Mimo swojego wybuchowego i pyskatego charakteru, była dobrą córką i wybrała pomoc swojemu tacie. Lucy starała się z całych sił to zrozumieć i wspierać przyjaciółkę w podjętym wyborze. W końcu kiedyś obiecały że będą ze sobą na dobre i na złe. Zawsze.

Po raz kolejny rzuciła jej krótkie spojrzenie.

McGarden siedziała przyciszona z mocno zmarszczonymi brwiami i nosem. Zaciskając usta w wąską linię, wpatrywała się srogo w bliżej nieokreślony punkt na stole. Nie miała żalu do Lucy że od razu jej wszystkiego nie powiedziała. Rozumiała że najzwyczajniej w świecie martwiła się o nią i nie chciała wplątywać w całe te bagno. Ona postąpiłaby tak samo.

Nie wiedzieć czemu, przypomniała jej się ostatnia akcja na plaży. Ten dupek którego wtedy spotkały okazał się być również w to wszystko zamieszany. Tak coś właśnie czuła że między Lucy, a nim było dziwne napięcie, jednak nie drążyła tematu. Jebany gnój śmiał zastraszył jej kochaną i słodziutką Lucy. To było niedopuszczalne!

Na samą myśl że to ten idiota potrącił ją wtedy na pasach, a potem wplątał w swoje chore porachunki z rożnymi bandziorami sprawiał, że złość wzbierała w niej jeszcze bardziej. Jedyne co go ratowało przed rozjechaniem na chodniku to fakt że mimo wszystko parę razy pospieszył jej na pomoc i uratował. Była mu za to wdzięczna ale nie stawiało w lepszym świetle. Nadal pałała do niego czystą nienawiścią za to jak ją wtedy nazwał.

Koniec końców zluzowała, a pokój przeszło jej głośniejsze westchnięcie.

— Wiesz Lu. — zaczęła wciąż nie odrywając wzroku od drewnianego stołu. — Jakby nie patrzeć, obydwie jesteśmy teraz w dupie.

Nie wiedząc co odpowiedzieć, Lucy zgodnie skinęła głową i szepnęła;

— Wiem. Walczę z tym już od dwóch tygodni.

— W dodatku wkurwia mnie fakt, że miałam przed sobą palanta, który odważył się tak bardzo ciebie skrzywdzić i nic z tym nie zrobiłam.. — szepnęła, ostentacyjnie podwijając rękawy bluzki. — Ale mnie naszła ochota na burdę z tym fajfusem. Bym mu takiego kopa zasadziła to by mu jaja dupą wyskoczyły...

Pomimo beznadziejnej sytuacji, ta obelga brzmiała dość zabawnie.

— Daj spokój. — ostudziła ją nieco i wzdrygnęła ramionami. — I tak nic byś mu nie zrobiła. — Spójrz w prawdzie w oczy, Levy. To wysportowany facet który z pewnością zabił więcej ludzi niż ty zrobiłaś sekcji w całej swojej karierze. Jestem więcej niż pewna, że gdyby tylko chciał wystarczyłoby jedno uderzenie i wąchała byś kwiatki od spodu.

Tak, tu nie dało się zaprzeczyć. Miała cholerną racje i obydwie już to wiedziały...

— Ale to nie zmienia faktu że jego przebiegły uśmieszek i arogancka postawa doprowadzają mnie do szału! Co on się kurwa, z choinki urwał czy co? — w końcu poderwała zdenerwowane spojrzenie i utwkiła je w przyjaciółce.

— Uratował mnie parę razy, prawda? — odparła Lucy po raz pierwszy od dawna łapiąc z nią kontakt wzrokowy. — To chyba nieco wybiela go w twoich oczach, czy nie?
Nie mogła zaprzeczyć, więc głośno prychnęła.

— Kurwa. Już sama nie wiem. — mruknęła, nerwowo stukając paznokciem o pustą szklankę.
Po raz kolejny między przyjaciółkami zapadła cisza przerywana brzęczeniem odbijającego się szkła. Sama nie wiedziała jak sensownie odnieść się do tego wszystkiego.

Po chwili, gdzieś za ścianą dobiegł ich dźwięk wydzierającego się w niebogłosy, pijanego sąsiada. Pewnie jak zwykle krzyczał na swoje biedne i niczemu winne dzieci. Zbliża się druga w nocy a ten drze ryja jakby ktoś obdzierał go ze skóry. Pewnie zaraz ktoś wezwie policję bo to już nie pierwszy raz. Jednym słowem, patola.

Po paru sekundach, burda za ścianą ucichła.

— Wiesz co? — zaczęła po raz kolejny w ten sam sposób.

Lucy czekała aż zacznie kontynuować, ale gdy tak się nie stało, zagadała;

— Nie wiem, co?

— Wiem że już to przerabiałyśmy, ale ja nadal nie wiem dlaczego nie zgodziłaś się na ofertę tego całego Makarova...

— Levy. — zaczęła poważnie, biorąc głęboki wdech. — To nie jest takie proste. Uwierz ja...

Znów ta sama śpiewka, pomyślała wpieniona McGarden.

— Pierdolenie. — przerwała jej. — Pamiętasz jak kiedyś obiecałaś że spróbujesz każdego możliwego sposobu by dowiedzieć się kto za tym wszystkim stoi? Mafia czy nie mafia, zabójstwa czy nie, tak właśnie wygląda życia za kulisami. Myślisz że wszystko jest takie ładne i proste jakby się chciało? Tyle ile jest przekrętów i machlojek... — zrobiła chwilową pauzę i odgięła zdrętwiałą szyję do tyłu. — Ktoś taki jak ty czy ja, nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. W ich oczach jesteśmy zwykłymi, szarymi ludźmi którzy mają jedynie nakręcać te całą skomplikowaną machinę. Teraz mamy szanse dołączyć do tych u góry i nie być zwykłymi pionkami na czyjejś szachownicy... — mruknęła i spoglądając w biały sufit, zaśmiała się gorzko. — Chociaż ja nadal nim będę z tym że pod dowództwem jakiegoś mafijnego Bossa.

Lucy dokładnie przeanalizowała każde jej słowo. Aż za dobrze rozumiała co Levy miała na myśli.

— Czy ty właśnie namawiasz mnie do przyjęcia jego oferty? — zapytała po dłuższej chwili.

Mężczyzna z tatuażem  [ZAKOŃCZONA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz