Rozdział 7

295 24 17
                                    

Pościel była szorstka. Weronika obracała się z boku na bok, naciągając kołdrę na ramiona tylko po to, żeby po chwili zrzucić ją nerwowym, niemal spazmatycznym ruchem. Pokój spowijała ciemność, która wydawała się jej lepka, gęsta i złowroga. Wera wytężała wzrok, ale ledwo dostrzegała zarys mebli czy wyciągniętą przed nos dłoń.

Na zewnątrz huczał wiatr, trzęsąc głośno drewnianą okiennicą. Weronika wstała, boso przeszła parę długich kroków po zimnej, drewnianej podłodze i przywarła rękoma do szyby, ucinając tym samym jej nieznośne łopotanie. Omiotła wzrokiem podwórze.

Ostatni raz zasypiała w głuchej ciemności dziesięć lat temu, przebywając z matką na wymuszonym, traumatycznym wygnaniu i czekając na ojca, który miał załatwić sprawy i czym szybciej zabrać je do domu. Pomijając tę jednorazową, w znacznej części wypartą izolację, za oknami sypialni zawsze rozbłyskało jakieś światło. Nawet w ogrodach leśnej, letniskowej posiadłości rodziny Kadm co noc paliły się przestarzałe technologicznie lampy, gaszone o świcie przez starego gaśnika.

Gmach Centrali wyglądał na opuszczony; w żadnym oknie nie błyskała się choćby pojedyncza iskierka, nie stała lampa ani świeca. Weronika podejrzewała, że żołnierze spali i wstawali na gwizdek, choć wciąż nie była pewna, jak wygląda ich dokładny rozkład dnia.

Cała sytuacja była dla niej poniekąd abstrakcyjna; wciąż nie mogła uwierzyć, że uległa Ninie aż tak łatwo. Zaledwie kilka dni temu pokłóciły się o to, czy Erwin Smith jest czy nie jest godny zaufania, a dziś Weronika spała już we własnym, przydzielonym jej pokoju. Z jakiegoś powodu była pewna, że ulokują je razem w niedostępnej, prawie odłączonej części kompleksu; tak, jak ostatnio.

Tymczasem po porannym przyjeździe zostały odebrane przez dwóch mężczyzn, którzy zabrali każdą w inną stronę. Wera dostała małe, skromne pomieszczenie z niewielką szafą, stołkiem i zbitym z topornych, drapiących dech łóżkiem. Nie czuła się ani bezpiecznie ani komfortowo i z każdą mijającą w samotności chwilą była coraz bardziej pewna, że przyjeżdżając tutaj, popełniła błąd.

Po długiej i trudnej rozmowie z Niną wypracowały kompromis, zakładający racjonalny podział pracy: trzy dni w Centrali, cztery w gabinecie w kamienicy. Weronika bała się pierwszego zetknięcia z żołnierzami; smród krochmalu spowijający pościel potęgował w niej poczucie bycia nie na swoim miejscu. Nawet elementy jej garderoby wyglądały nieodpowiednio w prostej, zimnej szafie, która stała nieużywana chyba od wieków i miała wyłącznie cztery półki. Wera oczami wyobraźni już widziała, jak bezskutecznie próbuje przemówić do grupy naigrywających się z niej młodych, złośliwych, zaczepnych chłopaków. Chociaż Zwiadowcy od początku byli jednostką koedukacyjną, to czuła się na tyle zaniepokojona nowym otoczeniem, że przed snem zablokowała klamkę walizką postawioną na stołku.

Martwiło ją też to, że przez cały dzień prawie nikogo nie widziała; pod wieczór pojawił się chudy chłopak, który przyniósł jej paletę zapałek i wiadro pełne drewna, gdyby chciała na wieczór rozpalić w małym, żeliwnym piecyku. Poza tym nie słyszała nawet strzępków rozmów czy echa kroków. Zupełnie jakby Smith ulokował ją w opuszczonym, zapomnianym przez wszystkich skrzydle gmachu.

Po omacku sięgnęła rękami pod łóżko, gdzie wcześniej schowała niewielkie zapasy alkoholu „na wszelki wypadek". Wciąż nie wiedziała, czy jako osoba z zewnątrz jest zobowiązana przestrzegać tych samych zasad co żołnierze, czy też czuć się swobodnie. Erwin przestrzegł je wyłącznie przed spacerowaniem samopas; obiecał, że z rana Rohan Rottenberg pokaże im okolice.

Znalazła palcami niewielką butelkę o chudej szyjce, odkręciła ją i pociągnęła duży, słodki łyk.

Wiśniówka.

Rozmyte drogi (Attack on Titan)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz