1) Ballada

547 61 27
                                    

One - shot? miniaturka, trochę humoru.


- Velen -


 Ponure moczary rozciągały się wszędzie jak okiem sięgnąć, zachmurzony nieboskłon poszarzał posępnie w różowej łunie zmierzchu, zaś zimne, mokre powietrze, smagało nasze okrycia; chłodne podmuchy nieustępliwego wiatru wdzierały się wartko pod zbroję i kaftan, powodując na skórze bardzo nieprzyjemne ciarki.

 Ta wąska ścieżka zdawała się nigdy nie skończyć. Zarośnięta, błotnista, przywodziła na myśl  klaustrofobiczne więzienie. Listowie ponad nami dodało wrażenia potrzasku.

Płotka parsknęła niespokojnie. Targnęła łbem. Ociągała się, siekąc ogonem powietrze.

Nie tylko ona była teraz zmartwiona, wszak bagienne tereny nieodmiennie przyciągały wszelkie niebezpieczeństwo. Wiedział to każdy wiedźmin i każda osoba o odrobinie rozsądku.

Jaskier zaś, nieustannie paplał.

Geralt

  Las wcale nie był tak pusty, jak wszyscy sądzili - wieśniacy z Białego Sadu nie mieli pojęcia, że trakt nie jest już równie bezpieczny, jak był jeszcze tydzień temu. Albo też skłamali.

Coś dużego poruszyło się w pobliskich zaroślach. Blisko nas. W powietrzu rozniósł się kwaśny, gryzący odór.

- Zaraza. - warknąłem, wyciągając srebrny miecz.

"Coś" brzmiało zwodniczo podobnie do odgłosu, które wydawały odnóża krabopająka, przy zetknięciu z ziemią. Charakterystyczny smród znacznie przybrał na sile.

Matka roju, domyśliłem się; właśnie takie stworzenia potrafiły cuchnąć niczym palone włosie.

- Jaskier, do tyłu, już! - zarządziłem.

  Bard poszarzał nagle na twarzy i wykonał szybko polecenie, przyciskając do piersi ukochaną lutnię, w sposób, jak gdyby był to największy skarb świata. Nie miałem czasu się żachnąć; jego priorytety nadal były dla mnie niezrozumiałe. Osobiście lutnię ratowałbym dokładnie na końcu. Bardziej zależałoby mi na mojej głowie.

Zeskoczyłem z Płotki i gwizdnąłem komendę, by wycofała się poza zasięg wzroku. Oczywiście, nie zdążyła się wycofać. I Jaskier również nie, ku obopólnemu nieszczęściu.

Potwór wyskoczył na trakt; nie był wyrośnięty, przez co był szybki, osiągał niebezpieczną wręcz prędkość - i biegł prosto na bezbronnego barda. Poczułem przypływ adrenaliny. Oraz niepokój. Bardzo dużo niepokoju.

Ułamki sekund przesądziły wszystko; ja kontra on. Puściłem znak Aard. Szczękoczułki stworzenia chybiły celu - odsłoniętej szyi Jaskra - zaś potwór przekoziołkował z metr dalej, nim osiem odnóży uniosło go na powrót do walki.

- Ostrzegałem cię, Jaskier. - syknąłem przez zęby - Dlaczego nigdy mnie nie słuchasz? - był to pusty wyrzut, bo nie miałem prawa oczekiwać po nim wiedźmińskiego refleksu, ale byłem zły, że znowu zachowywał się zbyt głośno. Że kolejny raz ściągnął na nas potwory.

Zamachnąłem się. Ciąłem pod kątem; chitynowy pancerz stworzenia rozpękł się na dwoje, zaś brunatna posoka trysnęła mi na karwasze. Odór kwasu werżnął się w moje nozdrza i rozkasłałem się gwałtownie. Jeden krabopająk nie był dużym zagrożeniem, każdy wiedźmin by sobie z takim poradził, to jasne. Gorsze było to, że krabopająki nigdy nie zjawiały się samotnie...

Różne oblicza przyjaźni // Wiedźmin (Jaskier x Geralt)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz