KWARANTANNA

41 4 4
                                    

Mijał trzeci tydzień, odkąd siedziałem sam w domu. We własnym domu, nie wychodząc bez potrzeby. Sam. Tymczasem miałem swoje potrzeby, które teraz odgórne nakazy poważnie ograniczyły. Dotknęło to wszystkich sąsiadów wokoło i nie tylko sąsiadów. Cały kraj zmienił się nie do poznania pod wpływem strachu przed zarażeniem. I nie tylko nasz kraj.

Opustoszały ulice. Kościoły. Biblioteki i szkoły. Bary i restauracje, zakłady fryzjerskie, solaria - wszystkie zamknęły się na głucho. Zakaz dotknął parki i lasy. Mimo wczesnej wiosny i słonecznej pogody w pobliskim parku nie było widać spacerowiczów. Ulicami przemykało niewiele osób, a jeśli ktoś wychodził, to jedynie z psem, albo do sklepu spożywczego, zachowując nakazany dystans i kupując więcej niż potrzebował – na zapas. Przede wszystkim znikał papier toaletowy, którego przez chwilę zabrakło dosłownie wszędzie.

Przedwczoraj, w środku nocy, ostrożnie wyszedłem z domu. Nie spotkałem nikogo po drodze, co jednak było dla mnie zaskoczeniem. Niemiłym. Ludzie karnie siedzieli w domach, światła okien lśniły żółtym blaskiem, czasem widziałem sylwetki w mieszkaniach, ale jezdnie i chodniki pogrążone były w nienaturalnej ciszy i ciemnościach. Czasami jezdnią przejechało jakieś pojedyncze auto. Wszystko to, tak bardzo przygnębiło mnie, że zacząłem drżeć i wróciłem do domu.

Dziś zdecydowałem się na wyjście za dnia. Moje zapasy jedzenia się skurczyły, gadający bzdury politycy, których oglądałem w telewizji, doprowadzali mnie do wściekłości. Zapragnąłem się przewietrzyć, odrobinę zbliżyć do ludzi - bez nich było mi coraz trudniej.

Odstałem swoją kolejkę przed sklepem, oczywiście zachowując wymagany dystans. W sklepie kupiłem kilka rzeczy, bardziej zainteresowany widokiem ludzi i cieszący się skrycie ich głosami, zapachem i obecnością.

Po wyjściu ze sklepu, postanowiłem jeszcze nie wracać do domu, tylko kryjąc wymizerowaną, bladą twarz za szalem, poszedłem do pobliskiego parku. Przywitał mnie ćwierkaniem ptaków, szelestem wiatru wśród gałęzi, jasnym, przestronnym niebem błękitnie lśniącym w górze. Oprócz mnie nie było nikogo. To znaczy, zauważyłem parę rudych, zwinnych wiewiórek, które - nie bacząc na powagę sytuacji, goniły się wesoło po pniu drzewa. Miałem ochotę wskoczyć na to drzewo i złapać choć jedno zwierzątko, ale nagle, usłyszałem za sobą odgłos kroków.

Odwróciłem się i zobaczyłem zmierzający w moją stronę policyjny patrol - dwóch młodych mężczyzn. Podeszli do mnie równym krokiem, zdecydowani napomnieć nieposłusznego obywatela.

- Co pan tu robi?- spytał jeden z nich. - Czy wie pan o zakazie przebywania w parkach i lasach? Są obecnie zamknięte dla ludzi.

- Och, wiem - powiedziałem beztrosko wzruszając ramionami.

- Ale ja nie wyszedłem spacerować, ja... wyszedłem polować – dodałem, uśmiechając się i mimowolnie sprawdzając językiem czubki zębów.

- Polować? - zdziwił się drugi z policjantów. - Jest pan myśliwym? Myśliwym wolno teraz polować w lasach... choć nie w parkach... ma pan pozwolenie?

Rozejrzałem się naokoło. Park był pusty. Żadnych ludzi. Oprócz dwóch policjantów.

- Nigdy nie potrzebowałem pozwolenia. A broń noszę zawsze przy sobie - odpowiedziałem arogancko i z wysuniętymi kłami rzuciłem się na patrol.

Nie mieli ze mną szans. Jestem szybki i silny niczym dziki kot, niczym ryś, niczym pantera.

Po kilku chwilach piłem już ciepłą krew, najpierw z jednego rozszarpanego gardła, potem z drugiego. Po tylu dniach postu byłem nienasycony.

W końcu usiadłem na ziemi, opierając się o drzewo i pogryzając od niechcenia urwaną dłoń. Zadowolenie wypełniało całe moje ciało. Świat na powrót wydał mi się piękny. Niebo nad głową, ćwierkające ptaki, nawet swawolne wiewiórki, które wróciły i skrzeczały zabawnie. Odzyskałem humor i optymistycznie spoglądałem w przyszłość.

Tak, wirus boleśnie dotknął gatunek ludzki, niewątpliwie utrudniając mu życie, rujnując zdrowie, finanse i gospodarkę. Jednak dla niektórych, na przykład dla żądnych władzy polityków, dla sprzedawców spekulujących na towarach pierwszej potrzeby oraz dla nas, potworów zazwyczaj polujących w mrokach nocy - tak, dla nas nastał dobry czas.

Co do mnie, polowanie w świetle dnia okazało się wyzwaniem, ale i nieoczekiwaną przyjemnością, Zrozumiałem, że muszę dostosować się do nowych okoliczności. Teraz, gdy ludzie nie spotykali się w grupach, nie chodzili tłumnie ulicami, wyłowienie pojedyńczych, nieostrożnych, słabszych jednostek wydało mi się dziecinnie latwe. Naprawdę poczułem się jak drapieżnik. Którym przecież jestem, tyle, że lata mieszkania wśród ludzi zmusiły mnie do ostrożnego trybu życia.

Wstałem i najedzony wróciłem do domu. Zakrwawioną twarz zakryłem szalem. Miałem nadzieję, że na poplamioną kurtkę nikt nie zwróci uwagi.

Mijałem nielicznych ludzi. Nikt na mnie nie spojrzał.

Poczułem radość. Nie potrzebowałem mroku, by być niewidzialny.

***

PS. To  opowiadanie  powstało  pod  wpływem  ostanich, niełatwych  przeżyć, chcę  powiedzić, że  życzę  nam  wszystkim  zdrowia,  wytrwania  i  uważajmy  na  siebie  nawzajem.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Apr 20, 2020 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

KWARANTANNAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz