Rozdział III | Alfred

125 14 76
                                    

Szósty luty, 2020r. Czwartek.

Po całych wiekach czekania wreszcie nadjechał autobus do szkoły. Hubert mieszkał dosyć far away od Starogardu, czyli w zasadzie na totalnym zadupiu. Przez dwa poprzednie dni jeździliśmy razem, jednak dzisiaj z bliżej nieokreślonych przyczyn Hubert obudził mnie bardziej wściekłymi wrzaskami niż zazwyczaj, z których rozpoznałem tylko he tfu, a następnie wyszedł i zostawił mnie na tym swoim cholernym zadupiu. Bez informacji kiedy odjeżdża następny school-bus. A było zimno. I padał śnieg, co wszyscy inni też zauważyli i podzielili się tym newsem na facebooku. Tyle że oni nie musieli stać na bus-stopie przez dwadzieścia minut.

Do school dotarłem po godzinie jazdy (składającej się głównie ze stania na wahadłach) spóźniony na drugą lekcję. Pobiegłem najszybciej jak mogłem (a ja szybko biegam, w zawodach szkolnych w zeszłym semestrze zdobyłem pierwsze miejsce. Nic dziwnego, zawsze jestem number one) do sali, w której miałem lekcje. Powitał mnie ochrzan od Arthura:

- Co ty sobie wyobrażasz, idioto? To niedopuszczalne tyle się spóźnić! Kto cię tak wychował?!

W sumie to on mnie tak zawsze wita, więc szybko przestałem go słuchać, byłem wymarznięty i tym razem siły nie miałem na to. Po nadzwyczaj nudnej lekcji, przerywanej jedynie dalszą krytyką wszystkiego ze strony Arthura, poszedłem od razu poszukać tych tam classmates Huberta, aby wytłumaczyli mi, czemu musiałem tyle marznąć, bo on nie był łaskaw mówić w języku, który rozumiałem. W trakcie przeszukiwania pierwszego piętra zauważyłem ich stojących pod salą od biologii. Żywo o czymś dyskutowali, najprawdopodobniej znowu o poezji.

- Cześć, co tam u was? - przywitałem się z nimi. W sumie przydałoby się poznać ich imiona.

- Nawet okay, chociaż Arthur znowu się focha. On tak ma na stałe? - odpowiedziała ta w koszuli w kratę.

- Tak, ma. A Hubert też? - spojrzałem znacząco na stojącego kawałek dalej chłopaka celującego szklanym słoikiem po jogurcie z tej ich całej Biedronki do kosza na śmieci. Wrzeszczał niemiłosiernie głośno, by zwrócić na siebie naszą uwagę.

- Hubert? Skądże, po prostu cię nie lubi, bo jesteś z Ameryki.

Też mi powód, ci Polacy to są nie dość, że poor, to jeszcze stupid.

- Tak czy siak, dzisiaj jest jeszcze bardziej obrażony niż zawsze i nie mam pojęcia czemu.

- Jak chcesz, to możemy ci to przetłumaczyć, chociaż pewnie po prostu na ciebie pluje i chce cię nadziać na pal - odparła, stwierdzając rzecz oczywistą.

- Właściwie to po to do was przyszedłem - przyznałem.

- No dobra, to w takim razie, Berta, chodźże tu! - spróbowała przywołać go w odpowiedzi, jednak bez skutku, bo był zbyt zajęty celowaniem słoikiem do kosza. Podeszła więc do niego, a po chwili czegoś na kształt rozmowy (składało się to głównie z plucia oraz gwałtownych okrzyków w bliżej nieokreślonym kierunku) powróciła.

- Więc tak, nie mam pojęcia, co to ma do rzeczy, ale Hubert twierdzi, że twoje włosy pachną kokosem, a to niedopuszczalne, bo tylko jego mają do tego prawo. No i poza tym Napoleon to tchórz.

W tym momencie Hubert wydał z siebie szczególnie głośny okrzyk i rzucił słoikiem do kosza z odległości mniej więcej dwóch metrów, na co wszyscy zgromadzeni na korytarzu, z wyjątkiem mnie, odpowiedzieli gromkimi brawami. Nie byłem do końca pewien, co się właśnie wydarzyło i nie rozumiałem, czym wszyscy są tak zachwyceni. Ja zrobiłbym to lepiej.

- Przesuńcie się - powiedziałem, idąc w kierunku trashcana, z którego wyciągnąłem wyrzucony przed chwilą przedmiot.

Ustawiłem się niemal dwukrotnie dalej od śmietnika w stosunku do miejsca, z którego mierzył Hubert, wziąłem odpowiedni zamach i wypuściłem słoik, który poleciał prosto do celu. Nadzwyczaj zadowolony z siebie wyprostowałem się i powiedziałem:

Intensywne DniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz