Rozdział pierwszy

5.5K 462 480
                                    

Podjeżdżając sportowym mercedesem pod właściwą bramę, wzdycham ciężko. Wyciągam dłoń w stronę radia, by ściszyć rozbrzmiewającą po samochodzie piosenkę, a potem zsuwam nieco szybę i pozwalam, by strażnik przesunął czujnym wzrokiem po mojej absolutnie spokojnej twarzy. Kiedy nie wydaje się przekonany co do tego, że powinien wpuścić mnie na ogrodzony teren, ściągam z nosa okulary przeciwsłoneczne. Unoszę nieśpiesznie brew, a mężczyzna szybko doznaje olśnienia.

Wystarczy ledwie sekunda, by mnie rozpoznał. Uśmiecham się i dociskam pedał gazu.

Ethan Mayson wiele razy stwierdził, że patrząc mi w oczy, zaczyna wierzyć w to, że bazyliszkowe spojrzenie wcale nie musi być jedynie jakąś beznadziejną metaforą. Bowiem moje podobno również potrafi wzbudzać dziwny niepokój.

Lubię tego faceta, myślę, wjeżdżając na teren otoczony wysokim murem z drutem kolczastym. A przynajmniej toleruję go bardziej niż na samym początku.

Mijam plac i gęsto położone budynki, aż w końcu docieram do celu. Obcasy moich butów na szpilkach zderzające się z betonową płytą wydają z siebie charakterystyczny stukot, kiedy wysiadam z samochodu i rozpoczynam marsz w dobrze znanym mi kierunku.

Promienie słońca znajdującego się o tej porze w zenicie smagają moje odkryte ramiona, ale przyjemne ciepło szybko zostaje zastąpione chłodem bijącym od ceglanych ścian. Schodząc po obskurnych schodach do podziemi, wypuszczam ze świstem powietrze. Inferno wita mnie już od samego progu pustymi korytarzami i tą charakterystyczną upiorną aurą.

Nie marnując czasu, ruszam w stronę windy. Odwracam się w stronę panelu, by wcisnąć odpowiedni guzik. Niewielką komórką szarpie lekko, gdy ta rusza na sam dół, prosto do sali treningowej, w której odnajduję Ethana, Asha, Gabriela oraz kilku facetów ze sztabu klubu, siedzących gdzieś za nimi i zaciekle notujących coś w tych swoich ogromnych notesach. To jednak wyhaczona przeze mnie na samym początku trójka mężczyzn ucieka spojrzeniem do mojej osoby, gdy pytam bezceremonialnie:

– Obgadaliście już wszystko?

Zasiadam na jednym ze stopni schodów prowadzących na ring. Ash, który zaciekle nad czymś myśli, w tym czasie wsuwa między wargi końcówkę ołówka, Ethan opiera wyprostowane ręce za plecami, zaś Gabriel... cóż, on nie wydaje się wcale zaangażowany.

Z tego, co wiem, wynika, że wszyscy spędzający teraz czas w podziemiach spotkali się w nich, by przedyskutować kwestię organizacji gal dla amatorów. Może dwójka Diabłów nie stawiła się tutaj dobrowolnie, a z powodu namowy Maysona, ale nie zmieniało to faktu, że zarówno Ash, jak i Gabriel musieli udobruchać go jakkolwiek za te wszystkie treningi, na których w ostatnim czasie się nie stawili, o czym ich trener dowiedział się wczoraj, gdy wrócił z podróży po klubach bokserskich w kraju.

Mój mężczyzna co prawda nie miał z tym problemu, ale sam posiadał tę zadziwiająco prawdziwą świadomość, że jego obecność tutaj na niewiele się zda. Wolał w końcu brać udział w galach, niż je organizować.

Kiedy krzyżujemy spojrzenia, dostrzegam w jego oczach figlarną iskrę, która sprawia, że gdzieś w moim podbrzuszu rozlewa się dziwna fala gorąca. Na Boga, mam już na karku dwadzieścia trzy lata, a czasami wciąż czuję się jak jakaś małolata z tym całym wachlarzem emocji, który wzbudzają we mnie drobne gesty tego gbura.

– Znaczną część – odpowiada zdawkowo Mayson, więc odwracam głowę w stronę, z której dobiega zmęczony głos. Brwi mężczyzny pozostają odrobinę ściągnięte, zaś w jego oczach wyłapuję nieznośnie znajome zmęczenie. – Najtrudniejsza do rozegrania pod względem logistycznym będzie paradoksalnie gala w Atlancie. Zawsze to finał maratonu stanowił pewne meritum i spory problem, ale tym razem to jego początek daje nam w kość.

Diabły Henderson [W SPRZEDAŻY]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz