rozdział 6

164 11 0
                                    

Niedziela, 7 października 2004, godzina 7:54

     W pewnym momencie przenieśliśmy się z powrotem do łóżka. Kiedy się obudziłem, leżałem zaplątany w tak wielką ilość kończyn, jak to tylko u człowieka możliwe. Potter nie tyle mnie do siebie przytulał, co dusił. Delikatnie odsunąłem łokieć, który o mało nie wydłubał mi dziury w łopatce, i zastanowiłem się, co by tu zrobić z naszymi porannymi erekcjami. Użyć ręki? Ust? A może udzielenie Potterowi kilku wskazówek w tym temacie wyda się zbyt egoistyczne? I czy mnie to obchodziło? Właśnie zamierzałem przesunąć nogę, aby zająć się penisem, wbijającym mi się w udo, kiedy to do mnie dotarło. Usiadłem gwałtownie całkowicie przerażony, uwalniając się od Pottera i jego kończyn.
     Matka nie napisała. Jeszcze nigdy, odkąd pięć lat temu zostałem aresztowany, nie zdarzyło się, bym w sobotnie popołudnie nie dostał od niej listu.
     Ignorując protest, jaki Potter wydał z siebie przez sen, złapałem za swoją różdżkę i nagi, nawet nie myśląc o ubieraniu, w pośpiechu wykuśtykałem z pokoju. Zwykle po opuszczeniu łóżka moje kolana były bardzo zesztywniałe i dzisiejszy ranek nie stanowił wyjątku. Nieważne. Trzymając się kurczowo poręczy, zszedłem po schodach na parter. Nie szczędząc cennego przydziału zaklęć rzuciłem mocne Lumos w każdym pomieszczeniu i przeczesałem je wzrokiem w poszukiwaniu śladów listu. Nic. Z trudem pokonałem te zdradzieckie stopnie do sutereny i zlustrowałem kuchnię. Także nic.
     — Potter! — krzyknąłem ile sił w płucach.
     Jakże oczywiste. Nie aportował się, tylko dwadzieścia sekund później zbiegł do mnie, nagi tak samo jak ja.
     — Co się stało? — zapytał, gwałtownie łapiąc powietrze.
     Wziąłem trzy głębokie oddechy. On musi to zrobić. Po prostu musi.
     — Nie ma listu. Nie ma cholernego listu! Aportuj mnie do Francji. Stało się coś złego. Matka nie napisała. — Nie zrozumiał, stał jedynie zdezorientowany ze marszczonym czołem. Zacząłem się trząść. Nie byłem pewien, czy z zimna, czy ze strachu. — Będę błagał. Zrobię wszystko. Proszę. Aportuj mnie do Francji. Nasz zamek znajduje się na peryferiach jakiejś brudnej, zniszczonej mugolskiej wsi w Bretanii. Masz dostatecznie dużą moc. Możesz przenieść tam nas obu. — Podszedłem do niego i złapałem go za ramiona. — Zawsze dostawałem od niej list, Potter. Każdej soboty. Od pięciu lat. Przysięgam na grób mojego ojca, że z tobą wrócę. Upewnię się tylko, że wszystko z nią w porządku. Że list nie przyszedł, bo jej sowa pomyliła drogę albo był zbyt silny wiatr na latanie albo cokolwiek. Wrócę z tobą — powtórzyłem. — Obiecuję.
     Musiałem zacisnąć dłonie na jego skórze, bo się skrzywił. Puściłem go, ale nie przerwałem kontaktu wzrokowego.
     Wahał się przez krótki moment. Oczywiście, przecież wszystko co powiedziałem, mogło być kłamstwem. Uraczyć Gryfona fantastycznym seksem, zdobyć jego zaufanie, a następnie zmyślić historyjkę o matce i Francji, aby uciec od okropnej pracy i uciążliwego zwolnienia warunkowego. Z pewnością byłem zdolny do takiego oszustwa. Tylko że ja wcale nie kłamałem i bałem się tak bardzo, że dzwoniłem zębami.
     — Ona jest całą moją rodziną, Potter. Mówię prawdę. Wrócę z tobą. Daję słowo.
     Cokolwiek jest ono teraz warte.
     Dzięki jajom Merlina, że Potter zawsze kierował się instynktem, ponieważ zdrowy rozsądek powinien podyktować mu, by po takiej prośbie zabije mnie śmiechem. Nie zrobił tego. I nie powiedział, że wszystko będzie dobrze, bo obaj dobrze wiedzieliśmy, że w powojennym świecie sprawy zwykle nie układały się dobrze.
     — Narzućmy coś na siebie i chodźmy. Śniadanie zjemy później — powiedział tylko i przeniósł nas do sypialni. Moje podziękowania utonęły w wirze aportacji.

***

     Współrzędne podałem Potterowi najdokładniej, jak tylko zapamiętałem i wylądowaliśmy na polu w pobliżu zamku. Jestem pewien, że w piętnastym wieku, kiedy go budowano, stanowił nie tylko ostatni krzyk mody, ale też twierdzę nie do zdobycia. Znak firmowy Malfoyów. Teraz trzy z pięciu wież znajdowały się w różnym stadium rozkładu, a połowy okien brakowało. Słońce już wzeszło, co oczywiście oznaczało, że trawa nie jest mokra, jednak było cholernie zimno, co jeszcze pogarszał wiatr hulający przez puste nieużytki. Biorąc pod uwagę wysokość chwastów to prawdziwe szczęście, że ranek nie okazał się wilgotny. Przemoklibyśmy do suchej nitki już w połowie drogi do bramy, gdybyśmy musieli przedzierać się piechotą przez te gęste zarośla.
     — Jesteś pewien, że to tutaj? — To pierwsze słowa, jakie Potter wypowiedział od chwili, gdy pojawiliśmy się we Francji.
     Musiałem przyznać, że zamek nie wyglądał na zamieszkany. Dym nie unosił się z żadnego z licznych kominów, a brama wisiała na zawiasach w pozycji półotwartej.
     — Tak, nad tymi polami nauczyłem się łatać na miotle. Spędzaliśmy tu kilka tygodni każdego lata, kiedy byłem dzieckiem. — Potter spojrzał najpierw na popadający w ruinę gmach, a potem na mnie. — Możliwe, że to wszystko trzymało się kupy dzięki magii. Chodźmy — pogoniłem go nieco niecierpliwie. — Gdy ojciec umarł, zamek musiał wrócić do swojego pierwotnego...
     Jednocześnie sięgnęliśmy do swoich gardeł, gdy bariery ochronne zaczęły wyciskać nam powietrze z płuc. Odepchnąłem Pottera w tył, zanim się udusił.
     Kiedy już przestaliśmy łapać spazmatycznie powietrze, Potter rzucił chrapliwie:
     — Taa, to z pewnością tutaj. Śmiertelne zaklęcie ochronne jako pierwsze ostrzeżenie.
     Mieliśmy problem. Nie mogłem usunąć zabezpieczeń własną różdżką (Ronie Weasley, mam nadzieję, że cię piekło pochłonie), a bez tego nie uda nam się wejść do środka.
     — Potter, potrzebuję twojej różdżki — zagłuszyłem jego protest. — Możesz podziękować ode mnie swojemu najlepszemu przyjacielowi. Myślałem, że mam tu wolny wstęp, ale najwidoczniej nic z tego. Jakoś nie sądzę, żeby zaklęcie golące poradziło sobie z tymi zabezpieczeniami. A to dopiero pierwsze z nich. Jeśli mnie pamięć nie myli, winorośle wyciskające krew z porów będą następne, potem mięsożerne słoneczniki, a gdy dotrzemy do bramy, tam już czekają maczety wycelowane w rzepki kolanowe. Możemy tu sterczeć przez cztery bite godziny, a ty tylko narobisz w portki z wysiłku, próbując je przełamać i skończyć z niczym, albo dasz mi swoją różdżkę, a ja z jej pomocą rozbroję bariery.
     Zamrugał i przycisnął różdżkę mocniej do boku.
     Zamknąłem oczy i wyciągnąłem rękę. Nie mogłem na niego patrzeć. Nie byłem w stanie obserwować, jak walczy sam ze sobą i zastanawia się, czy moja prośba jest szczera, czy może szykuję jakiś podstęp. Już byłem bliski, aby go błagać, gdy poczułem, jak w dłoń wsuwa mi się kawałek drewna. Zawinąłem wokół niego palce. Prawdziwa różdżka. Po raz pierwszy od pięciu lat trzymałem prawdziwą różdżkę. Pochyliłem głowę, żeby ukryć pełen zadowolenia uśmiech.
     Machnąłem nią. Walczyła ze mną, jak gdyby okazując sprzeciw, po czym się uspokoiła. Transmutowałem liść w filiżankę i z powrotem. Różdżka Pottera cały czas się opierała, ale pracowała prawidłowo.
     — Zadziała?
     Przytaknąłem i ostrzegłem go:
     — Stój blisko. Nie jesteś Malfoyem i zamek to pozna. Jeśli bariery się uruchomią, rzucę ci różdżkę i zaryzykuję, a ty się stąd aportujesz. Rozumiesz? — Obserwował mnie przez chwilę, po czym pochyli się, pocałował w czoło i zrobił krok do tyłu. — Co jest?
     Potrząsnął głową i wykonał gest, bym zaczynał.
     — Co się dzieje, jeśli mugole podejdą za blisko?
     — Coś stosunkowo nieszkodliwego. Myślę, że dostają nagłej biegunki. Najbliższy dom znajduje się dwa kilometry stąd. Ojciec miał specyficzne poczucie humoru.
     Sytuacja potencjalnie mogła skończyć się totalną porażką. Od pięciu lat nie używałem prawdziwej magii. Jednak co ciekawe, różdżka Pottera, która przy dziecinnych zaklęciach wykazywała napady złości, przez bariery ochronne przeszła jak nóż przez masło. Nie więcej niż dziesięć minut później byliśmy już za bramą i znaleźliśmy się przed masywnym głównym wejściem. Rzuciłem końcowe Alohomora i wrota otwarły się ze skrzypiącym odgłosem. Po raz ostatni zacisnąłem palce na różdżce i oddałem ją właścicielowi. Potter uśmiechnął się do mnie w ten nieśmiały sposób, który zawsze posyłał iskry prosto do mojego penisa.
     — Dziękuję.
     Skwitowałem to machnięciem ręki i przestąpiłem próg zamku.
     — Matko! — krzyknąłem. Przeszedłem zygzakiem całe pomieszczenie, zatrzymując się przy każdych drzwiach i nawołując matkę. Aportujący się niespodziewanie skrzat przerwał mi w pół słowa.
     Linda, skrzatka matki.
     — Sir Draco, moja pani. Sir Draco, moja pani — zaczęła biadolić w kółko, wykręcając palce w najgłębszej rozpaczy, zanim zdążyłem ponownie otworzyć usta.
     Przestałem czuć kontakt z rzeczywistością. Nie wiedziałem już nawet, czy nadal stoję, czy może opadłem na ziemię na tyłek.
     Jak przez mgłę słyszałem cichy baryton Pottera i przenikliwy pisk Lindy, ale kogo, do cholery, obchodziło, co mówili, skoro żal był tak całkowicie nieznośny. Absolutnie nieznośny...
     A potem ktoś położył mi rękę na ramieniu i potrząsnął mną.
     — Malfoy, ona jest w swoim pokoju na piętrze.
     Wyrwałem się z uścisku i wbiegłem po schodach. Później za to zapłacę, ale teraz gówno mnie to obchodziło. Pognałem korytarzem do południowej części zamku i energicznie otwarłem drzwi. Powietrze wokół mnie napełniło się monotonnym raz-dwa-trzy, tak charakterystycznymi dla wiedeńskiego walca.
     Moja matka tańczyła, sama. W jednej ręce trzymała butelkę ginu, a drugą dłoń, uniesioną do góry, wyginała lekko w jakiejś groteskowej pantomimie, jak gdyby miała partnera i opierała się na jego ramieniu.
     Potter dogonił mnie, złapał i odsunął do tyłu.
     — Poczekaj chwilę — szepnął.
     Walc rozbrzmiewał dalej, a ja próbowałem nie zwymiotować z powodu unoszącego się w pokoju przytłaczającego zapachu rozlanego ginu i zgniłych róż.
     Słysząc jego słowa, uwolniłem się z uścisku. W tym samym momencie matka wydała z siebie wibrujący śmiech i powiedziała kokieteryjnym głosem:
     — Och, Lussjuszu, mój kochany, jesteś taki zabawny. Jeszsze jedna runda wokół pokoju? Pozwól mi zabrać moją... — Zataczając się, ruszyła wzdłuż mebli, najwyraźniej czegoś szukając, i właśnie wtedy mnie zobaczyła. — Draco?
     Chciałem do niej podbiec, wziąć ją w ramiona, chciałem...
     — Widzisz gdzieś moją rószczkę? — zapytała niedbałym tonem, jakbym wyszedł z pokoju zaledwie na pięć minut, a nie zniknął z jej życia na pięć lat. Stałem tam jak ogłuszony. Musiałem mieć otwarte usta, bo zaczęła mnie strofować: — Kochanie, przesań. Wyglądasz jak idiota. Moszesz znaleźć moją rószszkę? Linda ją schowała. Zapszecza, ale potem widzę, jak udesza głową o... o kominek, więc wiem, że kłamie. Bąć dobrym chłopcem i pomósz matce. Chcemy z ojcem zatańszyć jeszsze wokół pokoju.
     Ponownie ruszyła przez sypialnię. Przebiegała dłońmi po blatach, spychając wazony pełne zwiędłych kwiatów na podłogę, depcząc po kawałkach rozbitej porcelany, nucąc pod nosem różne fragmenty „Cesarskiego walca”, przerywając je mruczeniem: Wiem, że gsieś tu ją połoszyłam, tam-tam-ta, tam-tam-tam. Mosze na łóżku?
     Gdyby nie Potter, trwałoby to Bóg jeden wie jak długo, bo ja byłem w takim szoku, że stałem tam praktycznie jak sparaliżowany.
     — Pani Malfoy — odezwał się, wchodząc do jaskrawo oświetlonego pokoju.
     Matka zamilkła, po czym odwróciła się powoli. Nie miałem bladego pojęcia, czy uznała, że jest jej kolejną fantazją, czy może postanowiła na chwilę wrócić do rzeczywistości.
     — Pan Potter. Jak się pan miewa? Poślubił pan pannę Weasley, gra-gratuluję. — Pochyliła w jego stronę głowę z typową dla siebie gracją. Byłem wstrząśnięty tak bardzo, że dopiero teraz zauważyłem, że jej niegdyś platynowo jasne włosy stały się teraz siwe. Gdy byłem dzieckiem, uważałem, że są wykonane z gwiezdnego pyłu, teraz jednak zastanawiałem się, czy to nie popiół.
     — Miewam się świetnie, pani Malfoy. — Potter zaczął niespiesznie podchodzić do matki. — Martwiliśmy się o panią. — Był coraz bliżej. — Nie napisała pani do Draco.
     — Och, naprawdę? — Matka zmarszczyła brwi i zwróciła się do mnie: — Jaki mamy siś dzień?
     — Niedzielę — odpowiedziałem głośno, by odciągnąć jej uwagę, kiedy Potter robił w jej kierunku jeden mały krok za drugim.
     — Przepraszam, kochanie. — Podeszła, by pociągnąć mnie za płatek ucha, ale zaraz potem ponownie zmarszczyła brwi. — Jesteś taki chudy — skarciła mnie. — To ci nie pasuje. Twoja broda i tak była zbyt ostra, nawet kiedy miałeś więsej ciała. W kaszdym razie ojciec i ja świę-świętujemy naszą rosznicę ślubu i strasiliśmy rachubę czasu. Dwasieścia sztery lata, Draco. — Spojrzała z czułością na swoją obrączkę.
     — To cudownie — odparłem ochrypłym głosem.
     Potter obszedł ją, by stanąć z tyłu. Już prawie mu się udało...
     Matka pochyliła się do mnie — nabrałem powietrza i wstrzymałem oddech, bo zapach ginu z jej ust był wystarczająco silny, żeby wypalić na skórze pęcherze — i odezwała się cicho:
     — Wiesz, że twój ojciec nienawizi Harry’ego Pottera. Nienawizi go. Pokasz mu dżwi, zanim ojciec wróci. Okazał się bardzo przydatny tej nocy, ale twój ociec szywi urazę…
     Potter przyłożył jej różdżkę do głowy i matka opadła nieprzytomna w jego objęcia.

Na kolanach | DrarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz