| I am my own parasite |

136 10 0
                                    

Może to wszystko dzieje się bez przyczyny? Może wszystko co robimy, wszystko co mamy, wszystko co zrobiliśmy, wszystko co zrobimy, się nie liczy?  Może przyczyną tego, że próbujemy coś zrobić, jest to, że tej przyczyny nie ma? Ludzie nie rozumieją...

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.


Może to wszystko dzieje się bez przyczyny? Może wszystko co robimy, wszystko co mamy, wszystko co zrobiliśmy, wszystko co zrobimy, się nie liczy?  Może przyczyną tego, że próbujemy coś zrobić, jest to, że tej przyczyny nie ma? Ludzie nie rozumieją tego, że to oni stawiają sobie przeszkody. Niszczymy siebie samych. Wszystkim. Tym, że tu jesteśmy. Może czasami wszystko lepiej rzucić i przestać? Przestać męczyć się. Przestać się wyniszczać.  Lecz, może to wyniszczanie jest dobre?  Niszcząc siebie, męcząc siebie, ustalamy sobie cele. Cele, które w każdym momencie mogą się przerwać. Kiedy je osiągniemy, dużo osób sobie je przerywa. Może osiągniemy coś, czego nie oczekiwaliśmy? Może, coś co będzie dobre, albo wręcz przeciwnie. 

Bo życie to choroba, śmiertelna choroba, przenoszona drogą płciową.

Życie jest chujowe. Może ten krótki czas, przećpajmy?  Przećpajmy to wszystko, co się dzieje. Przenieśmy nas samych do kolorowej wizji. Wizji, którą tworzą różni klienci. Szczęśliwsi klienci. Klienci zachłanni. Klienci, chcący naszego towaru. Mimo, iż ten towar  sprzedajemy nieświadomie.  Jesteśmy ślepi. Nieświadomie wciągamy się w szczęście, kiedy nasi klienci są przy nas. Lecz w nieszczęście, kiedy odchodzą.  Nienawidzimy ich, ale jednocześnie ich kochamy. Kochamy tę piękną rześkość i wolność, którą nam zapewniają. Kochamy ich świat, który nam tworzą.  Potrzebujemy ich, potrzebujemy tych pięknych wizji.  Pięknych rzeczy, których nam zapewniają. Pasożytujemy  na nich, a oni są częścią nas. Pasożytujemy na nas samych.

Jestem swoim własnym pasożytem.

Choćby te głupie krople deszczu, opadające mi na twarz w październikowe popołudnie. Przypominają mi o tym, o tym, że jestem bardziej pustych samych ich.  Puściejszy od czarnego ekranu, na rozbitym komputerze. Komputerze, którego podczas pięknych wizji, rozbiłem. Był czarny, nie zmieniał się. Nie zmieniał się, był taki jak ten czarny i pusty świat. Denerwował mnie. W denerwujących rzeczach, trudno znaleźć plus. Bardzo trudno, jest to wręcz niewykonalne, graniczące z cudem.  Chociaż cuda są też głupie. Wszyscy wielbią je, tylko dlatego, że są nowe. Lecz kiedy zaczną się powtarzać, albo ludzie przestaną w nie wierzyć, albo będą szare, jak wszystko inne.  Nudne, niezbyt kolorowe. 

Czasami szare i białe rzeczy są fajne.

Choćby moja ukochana metamfetamina.  Ten proszek podgrzewany na łyżeczce. Który majestatycznie wpuszcza się w moją żyłę. Daje lekkość, daje wolność. Wolność, którą kocham całym sercem. Jest piękna, wręcz niedopisania, nie ma piękniejszej rzeczy od tej wolności.  Bo teoretycznie, rzeczy teoretyczne są głupie. Teoretyczność, oznacza albo, że coś nie jest i że się kłamie, albo oznacza praktyczność. Czyli coś co jest. Coś co istnieje, coś co jest. Coś co jest kłamstwem, ale jednocześnie prawdą. Głupią prawdą. Prawdą, która nie zaspokoi, żadnego ciekawskiego umysłu. Nie zaspokoi, nawet ludzi głupich. Mimo iż bycie głupim  jest fajne. Fajne, dlatego iż to jest zaprzeczanie prawdzie. Prawdzie, którą można odebrać tylko w jeden sposób. Ludzie mądrzy, są jednokierunkowym drogami. Ludźmi, którzy nie widzą innych wyjść, oprócz wyjść podstawowych.

Ludzie mądrzy są głupcami.

„Żeby mieć dobrze, trzeba być lepszym". Nie, bo nikt mimo tego, że jest lepszy utalentowany i tak umrze. Te 70 lat nędznego życia, jest głupie. Może trzeba się cieszyć chwila, a nie dążyć do celu, którego kiedy osiągniemy, umrzemy łącznie z naszym głupim celem? Może ważne są rozrywki. Bo przeszkody ustalamy sobie sami.

Chwila lepsza niż całe życie.

Mimo wszystko, mimo picco, mimo kolorowych papierków i kolorowych pastylek. Kochałem deskę, kochałem jeżdżenie na niej i wsłuchiwanie się w piosenki Kurta Cobaina i jego zespołu. Powiew chłodnego wiatru, obijający się o moje nędzne ciało. Poczucie, niezbyt dużej, ale zawsze jakiejś wolności.  Mniejszej, ale w każdym razie, zawsze cudownej. Cudownej. Zapominasz o wszystkim, zapominasz o chęci brania „śmiesznych rzeczy", o chęci wydarcia się ze złości, która opanowuje ciebie całego. Jesteś pusty w fajny sposób. Jesteś jednocześnie pełny, pełny od chłodnego powietrza, obijającego się o twoje obrzydliwe ciało. Wiesz, że pędzisz po to, o czym na chwilkę zapomniałeś. Wiesz, że pędzisz do Charliego, śmiesznego bruneta z brakiem szczęścia w braniu. Znasz go na pamięć, znasz jego życie.

Ponieważ jest takie jak twoje.

Jestem. Jestem na lepszej części nudnego miasteczka. Jestem, tam gdzie być chce. Jestem po tej niby szarej części, niby pustej, ale jednocześnie pełnej od ludzi. Różnych ludzi, od zwolenników grunge'u do punków do metalheadów. Wszystkich, wszystkich ludzi, takich jak ja. Ludzi o ciekawym guście, ciekawym wyglądzie. Lecz zazwyczaj zniszczonych. Zniszczonych od nietolerancji, nietolerancji innych ludzi do ich gustu. Zniszczonych od narkotyków i niezwykle przepalonych płuc. Zniszczonych od noszenia ciężkich glanów. I mimo wszystko, idą. Idą tymi nędznymi przepoconymi stopami, pod górkę.

Gusty są fajne, lecz ludzie nietolerujących ich, nie.

Wśród wszystkich „dziwnych ludzi" zauważyłem dziewczynę. Zapłakaną dziewczynę. Dziewczynę siedząca pod szarą kamienicą. Kamienicą starą, bardzo starą. Dziewczynę, z której rąk wylewa się pot. Dużo potu. Tak samo jak z jej czoła. Patrzyłem na nią, patrzyłem na nią z dziwnym zaciekawieniem. Z zaciekawieniem. Patrzyłem na nią, tak samo jak dzisiaj rano na matkę. Pusto. Zapłakana twarz dziewczyny uniosła się na mnie. Dziewczyna wstała. Wstała, podchodząc do mnie. Stała blisko mnie. Bardzo blisko. Ale o dziwo czułem się komfortowo. Tak, komfortowo.

—Wiesz..-zaczęła dziewczyna, patrząc mi prosto w zakrwawione oczy. —Gdzie jestem?—zapytała, dziewczyna, lecz ja nie odpowiedziałem. 

Patrzyłem na nią, patrzyłem na jej zapłakane oczy, na jej czerwone worki pod oczami. Na jej drobne przepocone ręce, których palce wbijała sobie w skórę. Na jej drżące usta, które siniały od zimnego wieczoru.

—Jesteś tu gdzie być nie powinnaś.—wydusiłem z siebie, po wielu próbach odrzucania swojej bitwy myśli.—Wyjdź stąd i skręć w prawo. Dojdziesz do centrum.—patrzyłem na nią.

Na jej kiwającą głowę, którą ze strachem przenosiła, próbując kalkulować całe moje ciało. Patrzyła na moje, obrzydliwe chude ręce, które drżały z niecierpliwości, spowodowanej chęcią wzięcia „śmiesznych rzeczy". Patrzyła na nieuginającą się pod moim ciężarem deskę. Widać było, że była wystraszona. Bardzo wystraszona. Widać było, że się mnie bała. Bała się mojego wyglądu. Bała się mojego uzależnienia, które łatwo zauważyć.  Bała się moich, przesuszonych i zsiniałych ust, które były tak zmęczone, że z trudnem wypowiadały słowa.  Nie dziwie się jej, w ogóle. Sam byłem swoim pasożytem. Sam niszczyłem siebie. Wszytki czym się tylko dało.
Czułem jak od wiejącego wiatru moje loki, opadały mi w oczy. Zasłaniając mi widok przed oczami. Nienawidziłem tego.

***********************************************
1000 słów.
Jeśli ktoś to czyta, to z góry dziękuje jeszcze raz.
❤️❤️❤️❤️

𝓓𝓻𝓪𝓲𝓷 𝔂𝓸𝓾//𝓕𝓲𝓷𝓷 𝓦𝓸𝓵𝓱𝓪𝓻𝓭Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz