Rozdział 2

42 6 2
                                    

– Heniu – rzuciła starsza kobieta, ubrana w wyraźnie za ciasne szorty i przykrótką koszulkę na ramiączkach. Strój kompletnie nie maskował jej tuszy, a wielki słomkowy kapelusz tylko dopełniał rozpaczliwego obrazu stereotypowej „grażyny" na wakacjach. Z bagażnika starego, wysłużonego Volkswagena Golfa wyciągała niespiesznie kolejne torby, po czym układała je na trawie. – Tylko nie zapomnij włączyć bojlera. Wiesz, jakie noce potrafią być tutaj zimne.

– Tak, kochanie – mruknął od niechcenia nieco starszy od niej, mocno łysiejący mężczyzna o przygarbionej posturze i dłoniach spracowanych od trzymania palnika acetylenowego.

– I nastaw wodę na herbatę – kontynuowała kobieta niewzruszona postawą swego męża.

– Tak, duszko – rzucił w odpowiedzi mężczyzna, taszcząc pod pachą ciężką torbę podróżną.

– I nie zapomnij poszukać Klakierka. Wiesz, że bardzo go lubię.

Mężczyzna tylko mruknął coś niezrozumiale pod nosem, przewracając oczami.

– Co mówiłeś?

– Nic, kochanie. Poszukam go – rzucił głośniej, a sam do siebie dodał ściszonym głosem: – I utopię w kałuży.

Henryk Różewicz co roku przyjeżdżał z końcem wiosny z żoną na swoją działkę leśną, od kiedy dziesięć lat temu odziedziczył ten kawałek ziemi po wuju. A sprawa spadkowa była wyjątkowo uciążliwa i ciągnęła się latami, bo krewni, którzy ignorowali zmarłego przez większość jego życia, nagle sobie o nim przypomnieli po jego śmierci. Szczególnie gdy okazało się, że „stary pijak" pozostawił po sobie sporo własnej ziemi, a dzieci nie miał. Wujaszek nie był jednak tak głupi, za jakiego uchodził, i przed śmiercią sporządził razem z zaprzyjaźnionym prawnikiem testament. W rezultacie znajdujący się na obrzeżach Gdyni drewniany domek letniskowy wraz ze sporym kawałkiem lasu i małym sztucznym jeziorkiem, a raczej sadzawką, przypadł ostatecznie Henrykowi – siostrzeńcowi zmarłego, który jako jeden z nielicznych członków rodziny odwiedzał wuja.

Od tego czasu Henryk zadbał o rozbudowę swoich włości. Co prawda miał problem z okolicznymi małolatami, którzy pod jego nieobecność potrafili zakraść się na działkę i włamać do domku, ale na szczęście nigdy nie wyrządzili większych szkód. Jedynie wielki rudy kocur z pobliskiego Chwarzna spędzał mu sen z powiek. Bydlę przyczepiło się do nich sześć lat temu i za cholerę nie chciało odejść, panosząc się po działce jak po swoim prywatnym królestwie. Niestety Halinka polubiła tego rudego sukinsyna, co było zdecydowanie nie w smak Henrykowi. Pogodził się jednak z losem i usilnie starał się ignorować sierściucha.

Gdy zbliżył się do werandy, dostrzegł rudego kota wyciągniętego na schodach prowadzących do domku i chłonącego promienie przedpołudniowego słońca, które z trudem przedzierały się przez leśną gęstwinę. Henryk już chciał zrugać zwierzę, gdy do jego nozdrzy dotarł obrzydliwy, słodkawy zapach gnijącego mięsa. Odruchowo zasłonił nos wolną ręką i rozejrzał się dookoła. Słyszał jedynie szum lasu, śpiew ptaków i bzyczenie owadów. Wszystko wydawało się na swoim miejscu. Nawet leniwy rudy kocur. Zapach jednak był coraz mocniejszy i zdawał się wydobywać z głębi domku.

– Halina! – krzyknął Henryk do żony. – Zdaje się, że ten rudy gnojek naniósł jakiegoś truchła do domu.

– Jest kotem. Musi polować.

– Ale czemu tutaj? – uskarżał się mężczyzna. Położył walizkę koło schodów i nogą przesunął kota. Ten z wielce oburzoną miną wstał, przeciągnął się, a następnie wskoczył na bagaż i zaczął go obwąchiwać w poszukiwaniu smakołyków, które mógłby ukraść.

Henryk przycisnął mocniej dłoń do ust i nosa, starając się nie dopuścić do siebie narastającego fetoru. W tej chwili wręcz żałował, że nie ma przy sobie tej przeklętej maseczki, którą kazano wszystkim nosić przez ostatnie miesiące. Wtem jego uwagę przykuł czerwony napis na drzwiach frontowych. Ktoś namalował tam czerwoną farbą, a raczej odcisnął palcami, szereg liczb: „1024". Mężczyzna przyjrzał się wejściu uważniej i wtedy spostrzegł, że zamek jest wyłamany, a drzwi lekko uchylone. Cholerni gówniarze, pomyślał, otwierając drzwi na oścież. Mdlący zapach, ciepło oraz chmura owadów odrzuciła go do tyłu. Gdy Henryk w końcu odgonił większość natarczywych insektów, klnąc przy tym jak szewc, zajrzał do wnętrza i zamarł z przerażenia.

Farreter (KSIĄŻKA WYDANA)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz