Stadionowa zadyma z ostatniej nocy był to, jak to mawia mój szef, „dzisiejszy priorytet numer jeden", o czym przekonałam się na własne oczy, zaledwie pożegnałam się z Growlerem i wygramoliłam się z radiowozu. Wilk po drodze sprzedał mi trochę informacji z drugiej ręki, dołożył trochę swoich przypuszczeń, hipotez i zwykłych plotek – na podstawie tego i tego, co usłyszałam rano w radiu, usiłowałam sobie sklecić jakiś w miarę spójny obraz sytuacji. Co wiadomo na sto procent: mecz był źle zorganizowany i źle ochraniany. Zuchy z agencji ochroniarskiej, gdy tylko zaczęło robić się gorąco, wpadły w panikę i potraciły głowy. My – to dość bolesny fakt – również się nie popisaliśmy. Tak jakoś wyszło, że liczba policjantów robiących za obstawę na meczu była o rząd wielkości za mała w stosunku do potrzeb. To się po prostu musiało źle skończyć: kiedy zaczęło się mordobicie, okazało się, że w nie ma na miejscu nikogo, kto mógłby to ogarnąć i rozstawić zwaśnione strony po kątach. Wszystko więc wzięło i wymsknęło się spod kontroli, a okolice stadionu, na którym rozgrywany był mecz (tj. Miejskiego Stadionu im. Ferenca Farkása, gdzie na czas remontu na Hornfield Liverbull rozgrywa swoje domowe mecze), wnet zamieniły się w scenografię do rekonstrukcji bitwy pod Cro-Magnon. Ściągnięto na pomoc posiłki, sprowadzono ciężki sprzęt, transportery opancerzone i co tam jeszcze mieliśmy na składzie – kiedy włączyły się do zabawy, impreza była już nieźle rozkręcona. Wtedy też nastąpiło błyskawiczne przetasowanie w polityce sztam i sojuszy: kibice obu drużyn, jeszcze do niedawna śmiertelni wrogowie, spontanicznie zdecydowali się na zakopanie topora wojennego i ramię w ramię ruszyli w bój ze wspólnym nieprzyjacielem – zjednoczeni pod sztandarem racy, cegły i butelki, w rytmie „You'll Never Walk Alone", poszli nieść policji łomot.
Cóż, dużo to się nie nanosili. Przewaga liczebna i technologiczna była teraz po naszej stronie. Godzinka, półtorej i było po zawodach. Możesz sobie mieć dwa metry wzrostu i przepuszczać pieniądze matki w osiedlowej pakerni, ale gdy przyjdzie co do czego, to gaz pieprzowy i solidna dawka ciosów pałką w okolice nerek raz-dwa pokażą ci miejsce w szeregu. Nieprzekonanych przekona strumień wody wystrzeliwany pod ciśnieniem piętnastu atmosfer – armatki wodne to naprawdę świetny wynalazek! Tak więc, krótko mówiąc: pozamiatane... Nie był to jednak koniec kłopotów, jak się okazało, bo areszt najbliższego komisariatu był o kilka numerów za mały, by pomieścić wszystkich szalikowych wojowników. Trzeba ich było gdzieś jakoś poupychać – a to przecież nie to samo, co rozładować wagon z węglem... Tu logistyka znowu nas przerosła; okazało się, że na coś takiego w ogóle nie jesteśmy przygotowani. Koniec końców ogarnięcie tej zadymy wymagało zmobilizowania policji z bodaj połowy miasta. Radiowozy z innych jednostek kursowały do białego rana i rozwoziły delikwentów to tu, to tam, a że synchronizacja akcji trochę kulała, wszystko odbywało się bez ładu i składu: jeździli z tymi chuliganami wte i wewte, z jednego komisariatu na drugi i z powrotem, no po prostu kabaret się z tego zrobił, jak to podsumował Growler. Kabaret – opłacany oczywiście pieniędzmi podatników. W nocy miasto stało na głowie.
I tak oto parking przed komendą był zawalony po brzegi radiowozami i transporterami opancerzonymi. Zygzakowałam między samochodami do głównego wejścia, starając się omijać co większe kałuże, i przyglądałam się numerom taktycznym: były wozy z Piątego, Ósmego i Dwunastego z Sawanny, Dwudziestego i Dwudziestego Drugiego z Tundrówki, był nawet jeden z Czterdziestego ze Starej Sahary, no i te nasze, ze śródmiejskiej Glinbazy Głównej. Kręcili się między nimi gliniarze, znajomi i nieznajomi; wypatrzyłam Noaha Marsha, hipopotam kopcił szluga, oparty o maskę opancerzonego bronco. Kawałek dalej stało coś, co mi się nie spodobało: wozy transmisyjne. Poczułam, jak na ten widok puls lekko mi przyspiesza, a poranna kanapka szykuje się do awaryjnego katapultowania. Dziennikarstwo zwaliło się w wielkiej sile i pod różnorakimi banderami: było ZNN, było ZBC, byli z rządowych stacji, z gazet, z radia i nie wiadomo skąd jeszcze, cała ta medialna zgraja rodem z najgłębszych kręgów piekieł zleciała się jak głodujące dzieci do konwoju z pomocą humanitarną. Ale same wozy; dziennikarzy jakoś nie było w zasięgu wzroku. To mnie trochę pokrzepiło. Opanowałam się szybko.
CZYTASZ
[Zwierzogród] Okrakiem na barykadzie
FanfictionKim jestem? Komu służę? Czemu poświęcam życie? Okazuje się, że nawet błaha i kameralna w gruncie rzeczy sprawa może zmusić do zastanowienia się nad takimi kwestiami. O co tak naprawdę chodzi w byciu policjantem? Pewnej funkcjonariuszce o przewymiaro...