3

86 4 27
                                    

Nie znoszę biur. Nie znoszę i już. Dostaję w nich nerwicy, depresji, epilepsji, tachykardii nadkomorowej i rozdwojonych końcówek. Drażni mnie bezustanny stukot klawiatur, trzaskanie drzwiami, drażnią mnie głośne rozmowy, dzwoniące telefony i piszczące faksy. A nade wszystko – siedzenie na tyłku. To właśnie w biurze przeżywam najgorsze ataki weltschmerzu, to właśnie tu, przyspawana do monitora i zawalona papierami, od kawy do kawy wypełniając kolejne raporty, w pełni odczuwam, że mimo munduru, blachy, spluwy i przysięgi, jestem nikim więcej jak tylko tym: Dobrym Urzędnikiem Państwowej Administracji. Na szczęście gdzieś na mieście wciąż grasował niebezpieczny, uzbrojony bandyta, co odrobinkę poprawiało mi humor.

Zresztą wiara też nie była dziś w zbyt dobrych nastrojach, to było widać na pierwszy rzut oka. Zza biurek wystawały ponure, sfatygowane mordy rodem z podmiejskiego pociągu wiozącego pierwszą zmianę. Biomet: niekorzystny. Unosiły się tu opary potu, zmęczenia i zarwanej nocy. Znam ja dobrze te fluidy, to się nazywa „nagłe wezwanie" – zna je każdy, kto ma pecha pracować w zawodzie, w którym nie ma etatów, tylko jest służba. Jednak sytuacja była cokolwiek niecodzienna. My, dochodzeniówka, takimi rzeczami jak pranie kiboli po pyskach się raczej nie zajmujemy, od tego jest prewencja, żeby nas zaprzęgli do takiej roboty, to okoliczności muszą być naprawdę wyjątkowe. I najwyraźniej były naprawdę wyjątkowe, bo nocna zmiana urządziła istne pospolite ruszenie i postawiła na nogi praktycznie całą sekcję. A to sporo mówi. Musieli być ciężko przyparci do muru, skoro i mój wydział wezwali do bitki. Autentycznie wyobrażam sobie, jak spanikowany dyspozytor jedzie „Leonem Zawodowcem" i wrzeszczy do radiostacji: „WSZYYYSTKIIICH!!!". Bo rzeczywiście byli wszyscy, nawet ci, których nijak być nie powinno. Frankie Bufford, co to niedawno reklamował się, że bierze wolny piątek i na trzy dni jedzie moczyć kija w Jeziorze Michigan, teraz siedział za biurkiem i z miną cierpiętnika siorbał kawę, wgapiony w leżącego przedeń rozbebeszonego sandwicza. Koło automatu ze snackami dostrzegłam zaś Toma Sharpe'a – po raz pierwszy od dwóch tygodni, kiedy zniknął był na ojcowskim; stał doklejony do grupki drapieżnych i wymieniał się z nimi opowieściami z pola bitwy. Docierały do mnie strzępy rozmów, ktoś mówił o butelkach i kawałkach bruku świszczących nad głową, ktoś wspominał studenckie strajki z młodości, ktoś przyznał się, że miał na sobie pancerz po raz pierwszy od szkolenia i dobrze, że na tych nowych tarczach jest napis „POLICJA", bo mógłby mieć problem z ogarnięciem, gdzie jest góra. Tylko pewien królik pałętał się po biurze bez kombatanckich wspomnień, jak się okazuje, uznany za tak głupiego, że niezdolnego nawet do machania pałą. Dobra, rozumiem, że do tłumienia zadymy przydałoby się jednak mieć chociaż z metr sześćdziesiąt i chodzić w wadze ciut wyższej niż piórkowa, no ale za szofera mogłabym przecież robić... Po raz kolejny pożałowałam, że jednak nie wyciągnięto mnie w nocy z wyra. Czułam się jak dezerter, uciekinier z frontu: towarzysze broni odmrażali sobie tyłki w okopach kuląc się pod wrażym ostrzałem, a ja w tym czasie smacznie sobie spałam na tyłach. Potem będą mnie pytać: „A gdzie ty byłaś Tamtej Nocy?", a ja będę tylko robić „Eeee..." i odwracać wzrok, drapiąc się po karku. Ale z drugiej strony, mi też zepsuto wolny dzień, więc w sumie nie mam się czego wstydzić. Otrzymałam, jak reszta, swoją porcję bonusowej pańszczyzny do odrobienia – cierpię więc solidarnie ze wszystkimi i pokornie przyjmuję na plecy siermiężne ciosy firmowego batoga; mogę więc bez kompleksów pojawić się dzisiaj w robocie. Przeszłam przez biuro rzucając do wszystkich zdawkowe „Cześć", to znaczy do wszystkich potrafiących zogniskować wzrok w jednym punkcie, minęłam Buckleya i de Leeuwa grających w „Jaka to melodia?" w wersji ziewanej, i w końcu dotarłam do mojego miejsca kaźni, to jest, pardon, miejsca pracy, po czym cisnęłam kurtkę na oparcie krzesła. Ale biurko obok było puste.

– Gdzie Nick? Hę? Jake? – spytałam wilka, który siedział biurko dalej.

Jake Hackles nie odpowiedział. Nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jakiś tylko sobie znany punkt na ekranie komputera, oparłszy podbródek o wierzch dłoni; nie od razu zorientowałam się, że facet poszedł lulu. Położywszy telefon i notes na biurku, wlazłam na krzesło, capnęłam pierwszą z brzegu teczkę z aktami i – łups! – walnęłam o blat tuż pod wilka nosem, aż się monitor zakolebał, a łyżeczka zagrzechotała w pustym kubku. Wilk zaciągnął się gwałtownie powietrzem, po czym zazezował na mnie upartym, półprzytomnym spojrzeniem kogoś, komu bezczelnie popsuto zegar dobowy.

[Zwierzogród] Okrakiem na barykadzieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz