4

43 3 7
                                    

Plask! Od razu w kałużę. Wytrząsnęłam stopę, mieląc w ustach klątwy. W uszach mi lekko dzwoniło, jakby tam, skąd wyszłam, mieściły się hamownie silników odrzutowych, sala prób dętej orkiestry symfonicznej, kilka wrzeszczących na siebie manifestacji i wybieg dla tyranozaurów. Spojrzałam przez ramię: za drzwiami kłębiły się tłumy, przelewały się i kotłowały migając na czarno i granatowo, jak korporacja wrzucona do pralki. Droga do wyjścia stanowiła w istny tor przeszkód, gdyby nie bogate doświadczenia z rockowych koncertów, zostałby ze mnie placuszek. Zapięłam kurtkę. Przede mną rozpościerał się policyjny parking, wypchany policyjną flotą pod korek. Radiowozy z połowy miasta i powyciągany z garaży ciężki sprzęt: opancerzone transportery, bojowe autobusy, mobilne armatki wodne i co tam jeszcze mieliśmy na składzie – wszystko poobijane i ubłocone jak po zawodach NASCAR, stało sobie i rdzewiało radośnie na deszczu. Lekko żałośnie to wyglądało... chociaż pewnie i tak potencjał militarny tej kupy złomu przewyższał potencjał militarny takiej, dajmy na to, Nikaragui. Gdzieś tam, w tym szrotowisku, stał również mój wierny Hoppsomobil, a przynajmniej miałam nadzieję, że stał, bo w sumie kto wie, czy w nocy nie lampartował się gdzieś na mieście. Już-już miałam iść to sprawdzić, ale coś kazało mi się odwrócić jeszcze raz – i kawałek od wejścia, pod daszkiem dla palaczy, spostrzegłam odziane w nieprzemakalną kurtkę, szerokie niedźwiedzie plecy. I niemal od razu poczułam, jak banan wypełza mi na wargi, a endorfinki w żyłach zaczynają radośnie buzować. Znam posiadacza tych pleców.

I bardzo lubię z nim obcować.

Panie i panowie, pozwólcie, że przedstawię: Theodore Bearnes. Dla przyjaciół Ted. Czyli dla wszystkich, bo niedźwiedź przyjaźnie zadzierzga łatwo i naturalnie, w czym nie ma nic dziwnego – chłopina jest przesympatyczny i po prostu nie daje się go nie lubić. Ma on w sobie coś z Nicka: też zawsze uśmiechnięty, też zawsze wyluzowany, też zawsze w świetnym nastroju, nawet gdy sprawy idą nie po jego myśli (rzecz, która mi się w nich szalenie podoba i której im trochę zazdroszczę). Za to figurę ma po Clawhauserze. Spośród wszystkich znajomych z firmy to chyba właśnie Teda lubię najbardziej, mimo że nie pracujemy razem ani nawet nie widujemy się codziennie – niedźwiedź siedzi kilka pięter wyżej, rzucony na wyjątkowo wredny i paskudny odcinek frontu, jakim są narkotyki. Tak, on pracuje w sekcji narkotykowej, serio. Ten poczciwina zarabia na życie rozpracowując gangi handlarzy śmiercią. Gdybym nie wiedziała, w życiu bym nie odgadła. Z charakteru pasowałby raczej na przewodnika wycieczek po Disneylandzie. Dzieci zresztą też uwielbia; ma ich dwójkę. Rubaszny i jowialny, głęboko rodzinny, wiedzie leniwy i niezbyt skomplikowany żywot w duchu filozofii, którą nazwałam sobie „4B": Baseball, Burger, Browar, Barbecue. Mieszanka ta, zwłaszcza w połączeniu z Nikotyną, nie jest zbyt zdrowa i wiedzie szeroką autostradą wprost do Miażdżycy, Raka i Chorób Serca – no, ale to jest na różne literki i chyba niedźwiedzia przerasta, więc muszę mu to tłumaczyć łopatologicznie. Regularnie dobieram mu się do tyłka o papierosy i żarcie grillowej smażeliny. Zwłaszcza o papierosy, bo Ted palił w naprawdę przerażających ilościach. Palił – czas przeszły – bo dzięki mnie trochę się ograniczył. Najwyraźniej uznał moje ględzenie za bardziej szkodzące zdrowiu niż trucie się dymem. Wprawdzie nie rzucił, ale przynajmniej zszedł z morderczej dawki, jaką ładował sobie wcześniej; cóż, dobre i to. Z tłustego żarcia to go już raczej nie wyleczę, ale palenie chyba faktycznie ma zamiar rzucić całkowicie, bo od dłuższego czasu naprawdę widuję go pod tym daszkiem coraz rzadziej, co mnie bardzo cieszy. No, ale skoro już go tu przyuważyłam, to nie mogłam nie skorzystać z okazji – liczyłam na jakiś cięty polityczny komentarz do rzeczywistości, niedźwiedź uwielbia wyzłośliwiać się na firmowe absurdy i bizantyzmy; i na żadne narodowo-prawicowe odchylenie zdecydowanie nie cierpi.

– Ale impreza, co? – rzuciłam wesoło, zachodząc go od tyłu. – Lepsze niż marchewkowe dożynki! Może jeszcze Gazelle by tu wpadła... – urwałam, bo ten się odwrócił, a ja zrozumiałam, że palnęłam gafę; już otworzyłam usta by powiedzieć: „O, przepraszam, pomyliłam pana z kimś" – ale nie, to był Bearnes, to on, tak. Ale ust nie zamknęłam. Bo mnie zatkało. Niedźwiedź wyglądał... Jezu, jak on wyglądał. Masakrycznie. Jak... no nie wiem. Jak koroner, co właśnie wrócił z oględzin masowego rytualnego samobójstwa. Jak żołnierz wyzwalający obóz koncentracyjny. Jak ofiara porwania przez UFO. Takie to skojarzenia plątały mi się pod łepetyną, gdy patrzyłam na to coś, co stało przede mną. Mój Ted gdzieś przepadł. Zastąpił go jakiś jego brat bliźniak, poturbowany i głęboko wstrząśnięty. Twarz niedźwiedzia, zawsze przyozdobiona niezniszczalnym uśmiechem, teraz promieniowała cierpieniem głębokiej traumy. Jego oczy, zazwyczaj wesołe i pogodne, teraz patrzyły dziko i niepewnie. Z ust sterczał mu papieros; zaciągał się nim z jakąś taką żarłoczną żądzą, jakby to była kwestia życia i śmierci. To nie był dymek w przerwie w pracy – tak zaciąga się żołnierz na froncie, kiedy pocisk moździerzowy, który właśnie wpadł mu do okopu, zamiast wybuchnąć zaskwierczy, zadymi i zrobi przepraszające „puf!". I odniosłam nawet wrażenie, że na skroniach niedźwiedziowi pojawiło się trochę siwych włosów. Nigdy, przenigdy nie widziałam go w takim stanie.

[Zwierzogród] Okrakiem na barykadzieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz