Wracała ze sklepu, ciągnąc Brombę na smyczy. W torbie miała kalafiora, pomidory, olej... Ciasto. Konkretnie szarlotkę, której nie miała głowy robić w sobotni wieczór, chociaż wiedziała, że w niedzielę spodziewa się gości. Wymęczyłaby się nad tarką z surowym ciastem, które mimowolnie podtykałaby Brombie, nieświadomej tragicznych skutków takiego pragnienia. Obie kochały szarlotkę i zgodziły się, że gdyby było to konieczne, dałyby się za nią poćwiartować. Nawet jeśli się to wcale nie opłacało, bo przecież martwe, nie mogłyby się nią rozkoszować. Ale z miłości robiło się wiele najróżniejszych głupot i obie znosiły swoje ograniczenia z godnością.
Krystyna Broniewska mieszkanie miała na Muranowie. W bloku na wysepkach usypanych nad gruzami, przy ulicy Zamenhofa. Pokój, łazienka i salon z kuchnią, nawet udało się zmieścić mikroskopijny przedpokój i balkon, który tak czy siak Krystynie udało się zagracić, chociaż kiedyś żyła marzeniem o pięknych kwiatach w doniczkach, stoliku z haftowanym obrusikiem i krzesłami z nieprzyzwoicie miękkimi poduszkami. Zamiast tego wyrzuciła na balkon wszystko, co nie zmieściło się w jej małym, póki co dwuosobowym mieszkanku. Rolki, zapasową oponę, niebieskie torby z Ikei, kosz na plastik, buty do biegania, zepsute radio, karmę dla Bromby.
Była właśnie Bromba. Nie potwór, tylko suczka, która szczęśliwa doczekała się domu w okolicy z parkami, co w centrum Warszawy, zupełnie w przeciwieństwie do Wiednia, nie było wcale oczywiste. Wręcz prawie zabawne. Bromba była biała, sięgała przed kolano bardzo niskiego człowieka, a wyrafinowaniem w bezczelnym domaganiu się czułości, sięgała ponad stół, wysoki stół, jadalny, nie taki pod kanapę, który z mieszkanka Krysi zawędrował prosto na balkon, ponieważ dla niego także zabrakło w nim miejsca.
Krystyna wracała z zakupów i zamiast miłości swojego życia, dla której była gotowa rzucić się na szyję, wyrzucając siatki za siebie, na drugim piętrze, tuż pod jej drzwiami siedział z głową między nogami Kazimierz Jurkiewicz. Wbrew pozorom, chociaż osobnik płci brzydkiej - Krystyna miała dodatkowo słabość do brzydkich mężczyzn - wcale nie przyszły mąż. Bromba porwała się w jego stronę, spuszczona wcześniej ze smyczy, radośnie obwąchała nogi gościa, uderzyła łapą, postawiła uszy i wciąż merdała ogonem, gdy Jurkiewicz chwiejnie poderwał się z wycieraczki.
— Jesteś!
Kazimierz Jurkiewicz nie był sąsiadem, nie mieszkał nawet blisko, ale przychodził. Chociaż tak samo nie przychodził ani do Agnieszki i Roberta, ani do Stanisława, mimo że ten dzielnie wspierał jego nałóg alkoholowy, który nie pozwalał mu wysiedzieć w mieszkaniu dłużej niż kilka godzin. Jurkiewicz był ładny, chociaż miał zmarszczki, cerę bladą jak papier, wyglądał na starszego niż był i potrafił mówić rzeczy kompletnie bzdurne, które śmieszyły Krystynę do łez. Może dlatego, a nie tylko ze względu na obiad, upatrzył sobie ją jako główną żywicielkę. Jurkiewicz czerpał bowiem energię mówiąc. A raczej będąc słuchanym. Nie robił tego często, szczególnie gdy był akurat w sztok pijany i z jego ust wylewał się przydługi bełkot, który szybko przeradzał się w jęki i Jurkiewicz zasypiał lekkim, bolesnym snem. Zwykle śmierdział wtedy alkoholem i nie miał ochoty rozmawiać z nikim. Może tylko ze swoim psem. Ale gdy już nachodziła go ochota mówić, i nie wymiotować, przychodził właśnie pod te drzwi bloku na Zamenhofa.
— Co ty tu robisz? — Krysia poprawiła torebkę na ramieniu, uśmiechając się promiennie, ale z lekkim zdziwieniem i niedowierzaniem. — Na obiad przyszedłeś? Kaziu, kochanie, dopiero poniedziałek, a ty już? — Zażartowała, obserwując jak wpatruje się w nią szklanymi, zachwyconymi oczami. Pokręciła głową i wpuściła go do mieszkania. Jurkiewicz wszedł radośnie, odwiesił torbę na wieszak, wytarł porządnie buty, zrzucił je pod komodą wypchaną szalikami i zakładając ręce za plecami, zniknął w głębi mieszkania, tropiony wytrwale przez Brombę.
— Widzisz, wydałem wszystko! Tak się złożyło. Obiecuję, następnym razem kupię ci coś za to
— Co miałbyś mi kupić? Niczego nie potrzebuję — odparła ze śmiechem, wykładając zakupy na kuchenny blat. — Zresztą, mówisz to już któryś raz.
— Tak! Oczywiście! — Pojawił się tuż przy niej, splatając palce na piersi. — Dokładnie dziewięć razy... liczyłem... ci to mówiłem i nadal stoję przy tym, byś mi użyczyła swojej pięknej buźki!
— Piękna buźka brzmi prostacko i banalnie, Kaziu. Musisz postarać się o ambitniejsze komplementy. Nadrób literaturę, na pewno coś wymyślisz. — Wyjęła z ekologicznej siatki kalafiora i wskazała na niego głową. — Lubisz? Mam bułkę tartą.
— Nie rozumiesz. — Kontynuował, skrupulatnie ignorując ją i kalafiora, którego nadal trzymała wyciągniętego w jego stronę. — To czy twoja buźka jest piękna, czy jest buźką, czy... cokolwiek! Nie ma znaczenia. Chodzi tylko o to, byś mi jej użyczyła.
Krysia przewróciła oczami, odkładając kalafiora na deskę i zaczynając go kroić:
— Poproś Agnieszkę. Albo Olgę. Powiedzmy, że to będzie moje wynagrodzenie. Co ty na to?
Jurkiewicz pokręcił kategorycznie głową.
— To będzie wybitnie niesprawiedliwe. Zabiorę im kilka godzin z życia, a ty co najwyżej popatrzysz na... na nie. — Skrzywił się, oddalając w stronę balkonu. Bromba wiła się pod jego nogami, wytrwale oczekując pieszczot. Krysia wstawiła garnek z wodą na gaz.
— Mam lustra, Kazimierz. Starczy mi patrzenia na siebie. Przyszedłeś tylko na obiad, czy coś się stało?
Zbladł. Zakręcił się i oparł plecami o blat, przetarł twarz drżącą z niewiadomego powodu dłonią, chrząknął, pogrzebał w kieszeniach i wyciągnął kartę zapisaną niewyraźnym pismem. Bromba poniuchała nosem, zaciekawiona, czy to coś do zjedzenia. Ale kartki z kieszeni Jurkiewicza mogły pachnieć tylko tytoniem i kurzem. Była wymięta i ledwo w jednym kawałku. Krysia zmarszczyła nos, odwijając ją na prosto, zmrużyła oczy, żeby doczytać się, o co chodzi. Po myślnikach zapisane były słowa, hasła, krótkie zdania. Zlustrowała ją kilkukrotnie, nie rozumiejąc, co przerażającego powinna w niej dostrzegać.
— To wiersz?
— Boże święty, Krystyna! — jęknął, zabierając jej kartkę i przełknął ślinę. Krystyna wróciła do kalafiora, ignorując, jak Jurkiewicz szamocze się po kuchni, wpatrując w karteczkę, jakby od tego zależało jego życie. Skulił się, zgarbił, zrobił jeszcze bledszy, niż był, miętoląc źródło spłoszenia w dłoniach.
— Może usiądź? — Spojrzała na niego zatroskana.
— Zadzwoniła do mnie — wypalił. — I... I powiedziała, że przyjeżdża się ze mną zobaczyć. — Wyciągnął kartkę daleko przed siebie, trzymał ją długimi, pajęczymi palcami, jakby była trująca, miała go pokąsać. — Mam nadzieję... Mam nadzieję, że już z tobą lepiej... Że dobrze się trzymasz. Mój drogi... wiesz, jak się o ciebie martwiłam. Kupiłam ci... wybrałam... obrus...
— Obrus? — Wrzuciła kalafiora do garnka.
— Obrus! Rozumiesz?! Kupiła mi obrus! Zabiję j... się.
— Czemu? — Wytarła dłonie w ścierkę i podetknęła je Brombie pod nos, by zapewnić ją, że nie trzyma w nich nic smacznego. — Obrus dobra rzecz, też mogła mi kupić. Lubię obrusy.
— Obrusy?
— I ceratki.
— Twoje przywiązanie do rzeczy materialnych jest niepokojące, Krysiu.
Krystyna przywykła słyszeć to od każdego mężczyzny, które znała bliżej. Wydawało im się niezrozumiałe, jak można być tak emocjonalnie zależnym od tandetnego obrazka przypominającego kiczowatego jelenia na rykowisku, który wisiał nad stołem w kuchni. A Krysia nie potrafiła tego wyjaśnić. Po prostu go lubiła. Tak po prostu lubiła wszystkie przedmioty, którymi zagraciła swoje malutkie mieszkanko. Może próbowała wypełnić nimi pustkę i samotność? Ale od tego miała Brombę i z uporem idiotki powtarzała, że zwyczajnie uwielbia oglądać, jak jej kruszynka potyka się o zadarty dywan, przedziera się przez labirynt z pudeł w sypialni i że duża ilość szalików ją inspiruje. Od kiedy skończyła liceum, zatracała się w poezji życia codziennego. Dosłownie. Krystyna Broniewska miała na swoim koncie około stu wierszy, wszystkich skupionych wokół spraw tak banalnych, jak ten gotujący się obok niej kalafior. Nurkowała w haftowanych obrazkach, słoikach z dżemami, nie działających przyciskach w metrze warszawskim, zimnych przystankach tramwajowych, brudnych chodnikach i rozbitych kubeczkach ze śmietaną w sklepowych alejkach. Może po prostu tak dawno nie wyjeżdżała za miasto, nie widziała prawdziwego lasu, łąki, ani bagna, że życie zamknęła w zastawie stołowej i cieszyła się z tego, że nie musi wyglądać dalej. Było jej tu wygodnie.
Miała nadzieję, że Jurkiewicz zrozumie jej miłość i odetchnęła z ulgą, gdy zaśmiał się — nadal nerwowo, zestresowany treścią notatki — ale zaśmiał się słodko, z akceptacją i wsparciem. Odpowiedziała uśmiechem, odwracając wzrok, zawstydzona.
— Kiedy przyjeżdża? — Od niechcenia przesunęła magnesem z jogurtów dla dzieci po lodówce.
— Nie powiedziała. — Przełknął ślinę. — Zrobiła to specjalnie... Żeby mnie upokorzyć! Mówię ci! Przysięgam, znam ją... To jędza. Paskudna jędza!
— Chcesz, żebym ci pomogła? — Uniosła poważnie brwi. Jurkiewicz wydawał się zmieszany, jakby nie zrozumiał, co do niego mówi. Wytrzeszczył oczy, Bromba otarła się o jego nogi jak kot, znowu skupiając na sobie uwagę. Jurkiewicz schylił się niezdarnie, żeby ją pogłaskać. — Ze sprzątaniem mieszkania, Kaziu. Na pewno się ucieszy, jak będzie czysto.
Pokręcił głową. I może miał rację. Krystyna znała Helenę tylko przelotnie i może w przeciwieństwie do Agnieszki, jej nie zadowalały powierzchowne zmiany. Oczekiwała czegoś więcej. Zawsze czegoś więcej. A Jurkiewicz systematycznie tracił na to siłę. Z drugiej strony Krystyna nie przypuszczała, by jakakolwiek kobieta poza Heleną była w stanie z nim wytrzymać i tak usilnie trzymać go przy ziemi. Jurkiewicz unosił się jak balonik, a Helena trzymała go za rękaw marynarki i groziła, że jak podniesie głowę, chce go widzieć takiego, by nie mogła rozróżnić, czy to on, czy każdy jeden przeciętny mężczyzna, z którym się spotykała. Krysię rozbawiło to porównanie.
Podeszła do Jurkiewicza, powoli kulącego się na podłodze i głaszczącego nachalną Brombę. Wyglądał jak zagubiony przedszkolak. Poklepała go pocieszająco po barku.
— I tak to zrobimy. Nie zaszkodzi spróbować.
— Możesz w piątek? — wyburczał. Bromba mlasnęła go językiem w dłoń, czy wytargał ją za policzek.
— Po pracy? Mam zajęty wieczór. — Serce zabiło jej szybciej na myśl o enigmatycznym brunecie, którego poznała w kinie Muranów. Przeprowadziła z nim krótką dyskusję, szastając najbłyskotliwszymi stwierdzeniami, które zawsze czarowały w miarę inteligentnych mężczyzn. I tym sposobem została z marszu zaproszona na kawę w piątkowy wieczór. — Ale! Ale coś wymyślę. Sobota.
— Przyjdź na noc, Krysiu. Rozłożę ci wersalkę.
Przez myśl przepłynął wartki potok skutecznych wymówek, by nie wylądować w łóżku obcego bruneta. Wyobraziła sobie, jak obezwładniona jego urokiem, nie może powstrzymać się od osunięcia się w jego silne ramiona. Po chwili była już na ziemi, otrząśnięta przez gotującego się kalafiora. Podleciała do kuchenki i zdjęła garnek z ognia.
— Zadzwonię do ciebie w piątek. Dobrze? Postaram się przyjść jak najwcześniej.
— Weźmiesz Brombę?
Spojrzała na psinkę, wylewając wrzątek do zlewu. Mogła zadzwonić do Stanisława i poprosić go, by zawiózł Brombę do Jurkiewicza. Ale wtedy na pewno by został. Chyba że miałby jakieś plany, co było całkiem prawdopodobne. Gdyby została u niego, byłaby zmuszona spędzić z nim więcej czasu, niż tak naprawdę miała ochotę. Pokiwała głową:
— Wezmę. — Nic nie mogło jej przecież tak przerażać. Rozgrzała patelnię, wrzucając na nią ogromną porcję masła, która pewnie zabiłaby ją, gdyby miała podwyższony cholesterol. Jej raczej groziła cukrzyca, a Jurkiewiczowi rak wątroby lub przełyku. Mogli wcinać bułkę tartą, ile dusza zapragnie i głośno przyznawać, że nie są okazami moralnej świętości. Byli bezpieczni, poza światłem reflektorów i reporterskimi mikrofonami, tak jak polscy kardynałowie, których zatłuszczone mordy wprawiały Krystynę w obrzydzenie i jednocześnie euforię na myśl, że nie ma z kościołem katolickim nic wspólnego.
Zaserwowała kalafiora z bułką tartą. Jurkiewicz zjadł go trochę niechętnie, dłubiąc widelcem w jedzeniu, znowu przypominając przy tym przedszkolaka. Krystyna próbowała zabawić go rozmową i poprawić humor, ale Kazimierza tylko Helena mogła wydobyć z chandry, w którą sama go zaprowadziła. Bromba była zbyt mała, by położyć im łeb na kolanach, więc krążyła pod stołem w nadziei na resztki. Jurkiewicz podetknął jej kawałek kalafiora, którego zaraz wypluła, zlizując tylko bułkę tartą.
— Staszek do ciebie dzwonił?
Zastrzygła uszami. Temat Stanisława podnosili niezwykle rzadko, pewnie dlatego, że Jurkiewicz nie lubił chwalić się, jak wyglądają ich alkoholowe libacje i nie chciał psuć i tak już napiętej relacji między nim a Krystyną, którą Krystyna podsycała wystarczająco żarliwie. Mimo swojego niewątpliwego, chociaż skrzętnie ukrywanego romansu z ginem i nalewkami, Krystyna nie pochwalała wspierania człowieka cierpiącego w nałogu i chyba dlatego nie byłaby zdolna Stanisławowi wybaczyć tego nigdy. Nigdy i tak naprawdę też niczego. Rozciągając to na sprawy znacznie odleglejsze niż Kazimierz Jurkiewicz.
— Nie — pisnęła, czując jak jej policzki robią się potwornie gorące. — Czemu miałby do mnie dzwonić? Coś się stało?
— Chyba chciał z tobą pogadać. Zbierał się do tego ostatni tydzień.
Złość wypełniła Krystynę jak woda kipiący czajnik. Zagotowała się, zabulgotała, odrzuciła nonszalancko włosy na plecy i postukała nerwowo paznokciami w blat.
— Mówiłeś coś o pozowaniu, Kaziu?
Uniósł brwi, zdezorientowany, parsknął z ulgą i przytaknął:
— Nie inaczej, Krysiu. Mam przygotować wszystko na piątek?
Skinęła głową. Już to widziała. Portret Krystyny Broniewskiej z mopem i płynem do mycia szyb, w czarnej, dopasowanej sukience, sztucznych, perłowych klipsach i obcasach. Domowa femme fatale, gotowa zadusić Stanisława za zagłuszanie jej radości z cichego, pozbawionego jego irytującej trąbki życia.
CZYTASZ
SZARLOTKA
Historia CortaPo koncertowo burzliwym zerwaniu z mężczyzną, którego uznawała za zaledwie jednego z wielu wartych jej zainteresowania, Krystyna Broniewska próbuje ułożyć swoje życie uczuciowe i mieszkanie na nowo. To znaczy zakochiwać się w każdym mężczyźnie, któr...