principium: Anselmus Rosenthal

20 4 0
                                    

>nie sprawdzone

nocktóryś z dni października, lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku,Londyn

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

noc
któryś z dni października, lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku,
Londyn

Tego samego dnia, o identycznej porze na końcu ulicy dwójka dorosłych ludzi.

Oboje doskonale się znali, znaczy.... tak im się przynajmniej zdawało.

Na ten wyjątkowy dzień wypadała rocznica ich poznania. Piętnasta rocznica. Dlatego też zarezerwowali stolik w ulubionej francuskiej restauracji, a po zjedzeniu wymienili się prezentami.

Mężczyzna miał niezadowoloną minę i słuchał kobiety od niechcenia. Nazywał się Anselmus Rosenthal i nigdy nie był z niczego całkowicie zadowolony. Lubił wyolbrzymiać rzeczy, a później na nie narzekać. Miał tak w zwyczaju. Podobnie jak ciągłe poprawianie swoich okrągłych okularów z czarną oprawką.

Anselmus Rosenthal stał na środku skrzyżowania, patrząc z przymrużonych oczu na kobietę przed nim. Nic nie rozumiał ze słów wypowiedzianych przez nią. Jego mina była obojętna. Nie mógł niczego przeanalizować. Za każdym razem, gdy kobieta nabierała wdech, po chwili z jej ust wylewał potok zdań. Taki był urok rudowłosej Lydii Henderson. Mówiła zbyt dużo i zbyt chaotycznie.

Mężczyzna poprawił swoje okulary. Zacisnął mocno szczękę. Wziął głęboki oddech.

- O co ci znowu chodzi?- zapytał Anselm, przykładając lewą dłoń do krawatu i luzując go.

- Właśnie o to mi chodzi!- powiedziała Lydia z podniesionym głosem, czując jak robi jej się coraz to goręcej. Ściągnęła szybko swój szalik. - Nie słuchasz mnie już. Żyjesz w swoim wyidealizowanym świecie, gdzie możesz sobie grzebać w trupach do woli!- krzyknęła kobieta, robiąc kilka kroków w tył.

Gdzieś w swoim wnętrzu mężczyzna czuł, że Lydia ma rację. Jednocześnie też jego druga strona umysłu uważała to za bujdę.

- Jesteś śmieszna. Dobrze wiesz, że to moja praca!- odparł Anselmus, podchodząc bliżej Lydii.- Od początku wiedziałaś, czym się zajmuję- powiedział spokojnym głosem i zmarszczył brwi.

- Mam już tego dość! Zamiast spędzić ze mną choć trochę czasu, to ty wolisz jeździć do prosektorium! I nie ważne, która to godzina! Ty zupełnie nie masz z tym problemu, że twoja praca połączyła się z twoim życiem prywatnym, Ansel!- wykrzykiwała Lydia, oddalając się o krok od partnera.- Ja już tak nie mogę- powiedziała ciszej, patrząc wprost błękitne oczy Anselma.

Czekała na jego reakcje. Mężczyzna nadal miał przybraną oziębłą maskę. Nawet nie wzdrygnął na pojawiające się w oczach kobiety słone łzy. Lydia zwróciła wzrok ku ziemi. Przełknęła ślinę i pociągnęła nosem. Wytarła lewą dłonią niedbale policzek, rozmazując przy tym swój róż. Kobieta jeszcze raz spojrzała na twarz partnera i poczuła jak przez jej ciało przechodzi dotąd nieznany chłód. Lydia odetchnęła głośno, próbując nabrać choć trochę siły. Po chwili żwawym krokiem szła wzdłuż bulwaru, rozciągającego się wzdłuż Tamizy.

- Wszystko za bardzo egzaltujesz!- wrzasnął za nią Anselmus, patrząc jak sylwetka kobiety znikała w cieniu budynku kamienicy.

Teraz stał tam sam. Nie liczył ile tam czekał. Może dwie minuty, może pół godziny. Czas dla niego się zatrzymał.

Gdy zrozumiał, że Lydia już nie wróci, obrócił się napięcie i poszedł w kierunku parku. Postanowił zrobić sobie spacer. Włożył zmarznięte dłonie do swojego czarnego, bawełnianego płaszcza i ukrył usta w granatowym szaliku. Stąpał po nierównych płytkach chodnikowych, o mało co nie wpadając do błocistej dziury. Ansel zatrzymał się, a później schylił. Spojrzał na swoje lakierowane buty i garniturowe spodnie. Były całe w brudzie. Mężczyzna przeklnął pod nosem. Znów zacisnął szczękę, następnie postanowił pójść dalej.

Aneslmus zakrył swoje usta dłonią, by ziewnąć. Było coś po północy.

Jego myśli wędrowały po różnych mapach. Były różnokształtne i wielopostaciowe. Zbyt szybko poddawał wszystko ocenie, wyciągając wnioski. Tak będzie lepiej, chociaż ona nie będzie cierpieć. Istoty ludzkie mają w zwyczaju zrzekania się radości na rzecz osób im bliskich. Wolą, aby to one cierpiały niż pozostali. W tym jest problem w ich egzystencji. Preferują one wewnętrzne krzywdzenie siebie, a nie innych.

Po chwili w jego umyśle zastała pustka. Wylewała się i przeszywała swoją obojętnością. Bywała wręcz złośliwie uporczywa.

Mężczyzna szedł dalej wzdłuż mostu, mierząc oziębłym wzrokiem wszystko co napotkał.  Nie czuł nic innego niż nieokreśloną ulgę, która delikatnie go niepokoiła. Anselm mijał przechodniów, nie obdarzając ich chociażby sekundowym spojrzeniem. Nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na coś żywego. Czuł się martwy.

Na ostatniej latarni na moście usiadł gruby kruk, a jej światło wcale mu nie przeszkadzało. Kilkuosobowa grupa ludzi ominęła Anselmusa, śmiejąc się głośno z wypowiedzianego żartu przez niskiego chłopaka z kręconymi włosami. Tamiza nocą miała zbyt spokojną wodę jak na wietrzny, deszczowy dzień. Tamiza lubiła zaskakiwać. Gdzieś na końcu mostu, tuż obok metalowego kosza na śmieci, pałętał się wychudzony szczur, szukający resztek jedzenia. Wszystko to Anselm czuł za mgłą. Nie był obecny duchem, ale jego ciało dotykało tego. Zbyt często pustka zajmowała jego głowę i nie pozwalała na racjonalne myślenie.

Przy końcu coś kazało mu przystanąć. Czuł jak kuriozalne uczucie ciepła burzyło się w jego klatce piersiowej.

Lewa strona wzbudzała w nim niepokój. Bał się tam spojrzeć. Chociaż coś ciągnęło go w tamtym kierunku, nadal nie mógł się przemóc. Nie rozumiał tego. Był pragmatykiem i nie pojmował czegoś, co nie można było logicznie wytłumaczyć. Patrzył na wprost, czując jak we wnętrzu jego ciała robi się coraz to cieplej.

Anselmus zwrócił głowę w tamtym kierunku i zmarszczył niezadowolenie brwi. Oprócz pustej ławki pogrążonej w ciemności nic tam nie zwracało uwagi. Mężczyzna chciał wiedzieć co tam jest. Anselm zdał sobie sprawę z tego, że myśli nadal zbyt racjonalnie. Nie może zobaczyć czegoś, czego materialnie tam nie ma. To nie stało w całej okazałości. To było wokół wszystkiego zupełnie jak powietrze.

Mężczyzna pośpiesznie ruszył w lewą stronę. Podbiegł do ławki i zacisnął mocno szczękę. Czuł to coraz to mocniejszym uczuciem. Nie mógł tego dokładnie określić. Wewnętrzne ciepło i chłód z zewnątrz jednocześnie okalało jego ciało, stwarzając, że Anselm już nic nie rozumiał. Może była to czyjaś obecność?

Zbyt mało wiedział o irracjonalnym świecie współgrającym z jego. Nigdy nie myślał o tym poważnie niż wyśmiewanie się z ludzi, którzy wierzą w zjawy. Może była to właściwa pora, by coś wreszcie sobie uświadomić?

Zimny powiew zawiał mocniej. Wokół ostatniej latarni, na której siedział gruby kruk, Anselm zauważył połyskujący dym. Mężczyzna przełknął gulę śliny, która przez ten cały czas tworzyła się w jego gardle. Błysk powoli zbliżał się do brzegu bulwaru, tuż przy ławce. Anselmus nie był już przestraszony. Właściwie to sam nie wiedział jak już się czuje.

Dym wędrował powoli pomiędzy wiatrem i jesiennymi liśćmi. Zwiedzał każdy zakątek z niecierpliwością.

Nagle błysk znikł, a obok dłoni mężczyzny pojawiła się koperta z zaadresowana do niego.

Ze drżącymi rękoma uniósł papier i czytał pochyłe, niezbyt czytelne pismo.

„ Anselmusie Rosenthal,
zostałeś wezwany.
Ostatniego dnia października musisz zjawić się na cmentarzu Highgate
Ankou"

𝚃𝚑𝚎 𝚑𝚒𝚐𝚑 𝚙𝚛𝚒𝚎𝚜𝚝𝚎𝚜𝚜Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz