Minęło kilka lat od strasznej śmierci rodziców Feliciano. Mimo tego, że został zaadoptowany przez kochaną, życzliwą i dobrą rodzinę, jego serce nadal było puste. Ból, który odczuwał był ogromny. Codziennie miał wrażenie, że serce go pali, że miliony małych szkiełek wbijają się w jego skórę i przewiercają na wylot, zostawiając jedynie nieuleczalne rany. Kąciki jego ust same kierowały się w dół, a on, choć potrafił stworzyć najpiękniejszy uśmiech świata, nigdy nie zrobił tego szczerze od tamtej tragedii. Teraz już tylko ciemna i głęboka pustka była zauważalna w jego pięknych, piwnych niczym bursztyn oczach. Jednak w jakiś sposób, zbierał resztki siebie rozsypane w jego myślach i nie poddawał się, choć było mu niezmiernie ciężko, gdyż każdy upadek kosztował jeszcze więcej niż ten poprzedni.
Okropne myśli krążyły po głowie cały czas. Chciał się ich pozbyć, chciał uciec, chciał płakać z bezsilności, ale nie mógł. Niedługo przed wypadkiem, mama mu powiedziała, by kontynuował ich dzieło, a on zamierzał dotrzymać tej obietnicy złożonej lata temu. Odejść byłoby łatwiej, ale to niczego by nie rozwiązało. Nadal jednak miał jedną rzecz trzymającą go silnie i mocno na ziemi. Sprawiającą, że nie ważne jak bardzo chciałby przepaść, rozpłynąć się, rozlecieć na miliony kawałków, to nie mógł. Były to skrzypce. Wykonany starannie z drewna instrument, włosie smyczka wykonane z włosów konia i kalafonia będąca żywicą drzewa. Cała masa emocji Feliciano była związana z tym niby zwykłym, przeciętnym i nie wyróżniającym się instrumentem, a jednak paradoksalnie też niezwykle ważnym. Wiązały się z nim pierwsze usłyszane dźwięki, pierwsza zagrana przez tatę melodia, pierwsze urodziny Feliciano i wiele innych niezwykle przyjemnych zdarzeń. Jednak jak to zawsze musi być, medal ma dwie strony. Mimo tego wszystkiego, to właśnie ten futerał miał w rękach w tym strasznym momencie. To go przytulał do siebie i obejmował jak najdroższy skarb. To właśnie wtedy miał odbyć się jego pierwszy, oficjalny koncert. Wtedy właśnie rodzice po udanym, wspaniale wyćwiczonym i zgranym utworze, mieli podbiec do niego, przytulić, powiedzieć, że świetnie mu poszło i się uśmiechnąć. Zamiast tego nigdy ich już nie zobaczył. Nagle zniknęli. Nagle ich brakło, w momencie gdy najbardziej ich potrzebował. Przejechał dłonią delikatnie po instrumencie. Poczuł, jak obraz przed jego oczami staje się niewyraźny i zamazany. Słone i gorzkie łzy żalu zaczęły coraz to szybciej i szybciej spadać na podłogę. Chciał wstać. Chciał przestać rozpaczać, ale nie mógł. Nie ważne jak bardzo chciał. Pierwszy raz, upadł i się nie podniósł. Powiedział sam do siebie szeptem przez cichy szloch:
- Są czasami rzeczy nie pojęte. Choć chcę wstać, to brak mi sił, by uczynić ten jeden krok w przód.