1.0: Zanim nastąpił koniec...

148 1 0
                                    

11 kwietnia 2006

------------------------------------------------
~ Yo,
His palms are sweaty, knees weak, arms are heavy
There's vomit on his sweater already: Mom's spaghetti
He's nervous, but on the surface he looks calm and ready
To drop bombs, but he keeps on forgetting ~

– Ten kawałek jest tak wykurwiście dobry...

Siedzimy tu od jakichś kilku godzin i powoli wnioskuję, że chyba pora się stąd zbierać. Dobra... jeszcze chwilę...

– Nie powstałby bez mojego mentora – Przybijam mu piątkę, a DeShaun mnie gwałtownie podnosi. – Zabiję się przez ciebie!

– I co ja bez ciebie pocznę?

Co ja pocznę bez ciebie? Wkrótce miałem się przekonać...

Przechodzimy przez szczelinę i wchodzimy prędko na drabinę, która prowadzi na dach. Jesteśmy wolni. Wolni od sławy, od wszystkiego. Jest to zajebiste uczucie. To co Shady ze mną zrobił było prawdziwym mistrzostwem, aczkolwiek dalej jestem tylko człowiekiem.
Człowiekiem, którego wszystko może zaboleć. A najmocniej utrata czegoś co jest mi najbliższe na tym cholernym świecie. Ale nic nie stracę. Wierzę w to. Oby ta wiara mnie nie zgubiła...
Tylko o to proszę. Ponieważ nie myślę o przyszłości, żyję tym co tu i teraz. A właśnie w tej chwili jestem szczęśliwy...
I nic nie pragnę zmieniać.
Wolność to wszystko, czego potrzebuję.
I wszystko czego teraz doznaję.

– Uh, yo, yo, yo, yo... – Słyszę Proof'a i aż parskam donośnym śmiechem. Ten kawałek jest genialny, nawet acapella!

– „Łykam sobie parę środków pobudzających i parę uspokajających
Ale nic nie równa się z tymi niebiesko-żółtymi fioletowymi pigułkami!"

– Em – krzyczy i uderza mnie w ramię. – Drzesz się jak panienka!

– Doody, mówisz do szefa. Ale nawijaj, zobaczymy, czy jesteś taki dobry...

– „Piguły do łykania, pigułki, które łykam
Łyknąłem dwie piguły i chodzę na szczudłach...
Myślałem że to jest niesamowite i załatwiłem Hulka".

Tak nam mijają kolejne tysiące minut, które zdają się mijać jak sekundy.
Fioletowe pigułki przelatują nam przez usta, jesteśmy na jednym, wielkim haju, zwanym rapem. Coś niesamowitego, co ubóstwiam całym sercem.

– Ayo, ziomek! Moje trzy linijki były lepsze od twojego całego wersu!

– Jeśli załatwienie Hulka nazywasz czymś niesamowitym, a na dodatek lepszym, to coś jest z tobą nie tak...  – mówię i znowu się śmieję, parodiując mego brata. – „*cough cough cough* Czy powinienem się krztusić?"

Znów wybuchamy śmiechem.

– Jesteś wokalistą w naszym zespole – Parafrazuje on.

– D12, kotku. To jest D-fucking-12. A ty jesteś niby raper pierwsza klasa? Nawet jak kopnę w kalendarz będę lepszy...

– „[...] Bracia Shady'ego, panienki nas kochają
Dlatego matki naszych dziewczyn nas kochają".

– Mam déjá vu...

– Bo zawsze rymujesz nawalony.

Parskam śmiechem. Proof zawsze potrafił mnie rozśmieszyć. Kocham go jak brata. On nim jest... Zawsze będzie. Znamy się od dzieciaka; hip-hop jest naszym życiem, naprawdę zwariowanym, a czasem przykrym, ale pozwala na oderwanie się od tej szarej rzeczywistości. Rap był niezastąpiony. DeShaun jest kimś w rodzaju mojego mentora i brata od cudzej matki. Odbierze kiedy zadzwonię o drugiej w nocy. Wszystko działa oczywiście na odwrót: ja również odbiorę, jeśli będzie dzwonił. Wspieramy się wzajemnie. Nigdy się nie zawiedliśmy na sobie. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. Nie wiem, jakie by było. Nie byłbym raperem – może rysowałbym komiksy?
Ale to on wskazał mi właściwą drogę: pomógł mi. Jak nikt inny w całym moim życiu. Moja cholerna rodzina miała mnie po prostu gdzieś. A on był zawsze. Będzie zawsze... Nie może stać się inaczej. To my razem założyliśmy D12. Razem z chłopakami, do których zaraz powinniśmy iść bo jesteśmy parę dobrych kilometrów od klubu. Jak zwykle spóźnieni... Aczkolwiek z nim czas mi się dłuży: czuję się, jakbym siedział tu cały dzień i rapował.
Musimy iść...

– Zbieramy się? – Zerkam na piękny widok Detroit, popijając whiskey, które wzięliśmy ze sobą ze sklepu. To była druga butelka. Mój najlepszy przyjaciel trochę się nawalił, ale to chyba nic... Mam taką nadzieję. – Będą czekać na nas...

– Najchętniej bym tu został... ale chyba masz rację, powinniśmy ruszać nasze leniwe dupy i iść do Denauna, Kunivy, Swifta i Bizzare'a.

Wstaliśmy, a ja już chciałem iść do miejsca, z którego można zejść, ale spostrzegłem że tamten coś upuścił, blisko przepaści. Broń.

– Psiamać, dobrze że nie zleciał.

Nachylił się po nią, a ja się uśmiechnąłem.

– Po co łazisz z bronią? – zapytałem, drapiąc się po karku. – Wiem, że nie wiadomo co za ludzie się kręcą po stanie Michigan, ale przecież nikt nic nam nie powinien zrobić, co nie...

– Bezpieczeństwa nigdy za wiele.

Dlaczego nie myślałem o tym, jak bardzo, to co powiedział będzie miało znaczenie? Jak mogłem to po prostu zignorować?

Powinienem pomyśleć jak to wszystko się mogło skończyć...

Marshall Bruce Mathers III nie pomyślał...

Ale nie wiedział tego, że ten dzień potoczy się w najgorszy możliwy sposób, którego nikt – ani on, ani jego przyjaciel – nie mógłby sobie wyobrazić...

Jak zabawkowe żołnierzyki...Where stories live. Discover now