Ten odcinek pisałem pijany. Korekty dokonywałem dwa razy - raz trzeźwiejąc, raz na trzeźwo.
W Diademie rozpoczął się okres, który ludzie ujęliby jako "festiwalowy". Elfy na dwa tygodnie miały zrzucić maski stoicyzmu, spokoju oraz opanowania; to miało być czternaście dni pełne zabawy, pijaństwa (wino na czas zabaw przestało być rozcieńczane), tańców i swawoli. Pogoda raczyła sprzyjać nastrojowi sytuacji – zrobiło się całkiem ciepło i bardzo słonecznie, zupełnie na przekór nadciągającej zimie. Rośliny zaczęły pachnieć; niejednemu długouchiemu kurwilotka strzeliła w dziób aromatem rozporka. Elfi panowie szykowali specyfiki na długą erekcję, elfie panny gorączkowo sprowadzały z ludzkich ziem kozie jelita służące ludziom za prezerwatywy; elfi celnicy na spółkę z elfimi wynalazcami udoskonali ten pomysł, uprzednio wyjmując jelito z kozy. Zabawa na całego.
Do pokoju w którym odpoczywali nasi bohaterowie opowieści (z wyjątkiem Vincenta) wkroczył przed chwilą wymieniony we własnej osobie.
– Panowie, mamy ambaras! Rozwiążmy go teraz lub zaraz. – zarymował, stawiając na stole przyniesione ze sobą dwie butelki.
– Jeszcze nie otworzyłem flaszki a już jestem podpity. Zwolnij z tym winem. – zainterweniował Dangweth. – Arbuza byś przyniósł jakiegoś czy coś na kaca.
– Te dwie butelki to mały prezent od tego gościa, co mu kwiatów nasprzedawałem. Ten chory gnojek wydestylował z tego przepyszny alkohol. Nazwał go wesołym, ale jeszcze nie wiem dlaczego. Kazał koniecznie poczęstować każdego.
– Wesołe to są tytońce, ale nie tutaj. Marihuany elfy nie znają.
- Ludzie też nie. Sklepy kolonialne mają marżę większą niż elfy w stolarni. Drzewoluby pierdolone.
– No już, już, spokojnie. – wtrącił Luzjusz, odstawiając swoją gitarę.
– Ty, skąd masz gitarę? Lutnia to maks na czym możesz grać. Wyjąwszy nasze nerwy.
– Mocą nadaną mi przez autora naszej niedoli mam gitarę. I mordy w kubeł. Myślę nad ostatnim rymem do dzisiejszego festiwalu piosenki autorskiej. Macie pomysł na "prawdziwy"?
– Łapczywy? – podsunął Vincent.
– Chciwy? – dorzucił Dangweth.
– To jest to! Chciwy. Mam to. Mam całą piosenkę!
– Niech to szlag. Znając ciebie, elfy nas wypieprzą na zbity pysk za ten tekst. Ilu ich bogów zamierzasz obrazić?
– Ani jednego. Zresztą nawet jakbym wysrał się na ołtarz ich kapłanek, to wszyscy i tak będą naprani. Hmmm... – zamyślił się świeżo objawiony poeta – Co z tymi butelkami? Zaschło mi w gardle od tego myślenia. Kopsnij łynia, człeniu.
Piekło nie zrobiło się ani bardziej przyjazne. Saibot tkwił w swojej płomiennej klatce. Był uwięziony w cierpieniu przez całą wieczność. Schemat zawsze się powtarzał – najpierw czuł piekący ból w miejscu, gdzie powinno być jego serce; następnie ten przenosił się na jego całe ciało, od czubka głowy po krańce palców u stóp; gdy nie mógł się powstrzymać, krzyczał. Następnie przychodził okres wyciszenia. Zawsze o chwilę za krótki, by kolejny atak znieść bez słowa skargi.
A ona ciągle była za klatką. Nieuchwytna i nieubłagana.
STAWIASZ MI OPÓR PRZEZ TYLE CZASU, ŻE STRACIŁAM JUŻ RACHUBĘ.
Tak jak on. Nie potrafił określić, czy istnieje coś poza tą klatką; poza nim, poza tym demonem i poza tą czerwoną mgłą. Nie potrafił. I nie miał na to siły.
CZYTASZ
Kolejna ambitna książka
HumorCzwórka bohaterów o zdolnościach mniej lub bardziej magicznych przemierza pełne niesamowitych wydarzeń ziemie krainy, której nazwy nawet nie chciało mi się wymyślać. Ci bohaterowie to przyjaciele, za którym każdy skoczy do karczmy, na średniowieczny...