Ulice Diademy pogrążone były w całkowitym mroku. W tym mieście nie było oświetlenia ulicznego, bo nie miało to żadnego sensu – każdy szanujący się elf miał w nocy lepsze rzeczy do roboty, niż grasowanie po mieście. Noc była czasem, gdy tęgie głowy miały odpoczywać, gdy wszyscy regenerowali energię magiczną po trudach dnia poprzedniego. Nie było tu pracy na nocną zmianę, nie było tutaj żadnych knajp czynnych po zachodzie słońca – oprócz tej dla przybyszów, umieszczonej przy murach miejskich, nie było też przestępczości zakazanej ustawą – przykład elfiej, długowiecznej mądrości – słowem, w nocy miało być ciemno, cicho i spokojnie.
I było.
Vincent skończył palić tytońca, splunął na trawnik, wysypał zawartość popielniczki na trawnik i zamknął okno.
Nie mógł jednak usnąć, nieważne jak mocno by nie próbował.
Minęło dziesięć długich dni. Stan Saibota nie zmienił się ani o krztynę. Chodzili do niego z chłopakami w odwiedziny, ale równie dobrze mogliby tego nie robić, bo każda wizyta przebiegała rutynowo. Przyjść, popatrzeć, mruknąć „będzie dobrze", uszczknąć trochę jedzenia z pokarmu przysługującego pacjentowi – nie wiedzieć czemu elfy uznały, że całkowicie nieprzytomny mroczny elf na chwilę wstanie, zje kilka kromek chleba, łyknie dzbanek mocno rozcieńczonego wina, poprawi to gotowanymi warzywami i pójdzie dalej leżeć bez świadomości. Żaden z trójki odwiedzających nie uświadamiał pielęgniarzy, że to oni pochłaniają jego porcje, a żaden lekarz nie zadał sobie trudu ruszenia głową – i tyle z fabuły szpitalnej.
Życie jednak toczyło się dalej. Wędrowcy musieli wziąć się za robotę i za swoje potrzeby.
– Piątek trzynastego. Kumulacja. – stwierdził Luzjusz, gdy podczas zapinania spodni strzelił guzikiem.
– Nic mi nie mów. Muszę zdać ten egzamin. – odpowiedział Dangweth, zamykając drzwi od łazienki. – Weźcie tam nie wchodźcie, bo sakramencko kurwi.
– Końska sraczka? – spytał współczująco Vincent. Ten dla odmiany stał przy oknie i palił tytońca.
– Jaka to końska?
– Galopka. Że biegiem do kibla i srrru.
– A nie chodziło tutaj o to, że wali się prawie ciągle i długo?
– Nie zgłębiałem arkanów powiedzeń i przysłówek. Martwię się, nie mam do tego głowy.
– No taaaak... – stwierdził rozchorowany półelf. – Podsumujmy. Ja zdaję dzisiaj egzamin na prawo jazdy. Luzjusz ma pierwszy dzień pracy w karczmie. Z kolei jeśli ty nie sprzedasz dzisiaj ziół za sto pięćdziesiąt siedem sztuk złota, to nie dostaniesz premii, bez której podobno chuj cię strzeli. Ja mam sranie, Luzek właśnie spóźnia się do roboty, a ty...
– A ja zastanawiam się jakim cudem mam sprzedać tym gnojom coś, co rośnie im w kazdym ogrodzie, co każdy może brać wedle uznania i co jest, zdaje się, zupełnie im niepotrzebne o tej porze roku. Faktycznie. Piątek trzynastego, kumulacja. Gdyby Saibot był z nami, pewnie by kogoś przypadkowo przeklął.
– Nieszczęścia chodzą parami, a nas jest trójka. Głowa do góry, wieczorem będziemy to wyśmiewać, a jutro odpoczniemy.
– No, kurwa, oby...
O dziesiątej przed południem, ani o chwili za wcześnie i o pięć minut za późno, Dangweth dobiegł do stajni.
CZYTASZ
Kolejna ambitna książka
HumorCzwórka bohaterów o zdolnościach mniej lub bardziej magicznych przemierza pełne niesamowitych wydarzeń ziemie krainy, której nazwy nawet nie chciało mi się wymyślać. Ci bohaterowie to przyjaciele, za którym każdy skoczy do karczmy, na średniowieczny...