1.1 - SAIBOT

19 1 1
                                    


  I co, Saibot?

Mroczny elf zaklął, opuszczając ręce. Nic nie pomagało – ani odpoczynek, ani próba „rozchodzenia" niemocy, ani eliksir uwarzony z ziół porastających lokalne łąki. Był, jak to określił, zablokowany.

Gówno. Dosłownie i w przenośni.

 Nie martw nic, przyjacielu. Jutro złapiemy wóz do Diademy, a elfy na miejscu cię postawią na nogi. - odrzekł Dangweth, spoglądając na towarzysza. – W ogóle to myślę, że powinniśmy tam zostać na jakiś czas. Nigdzie nie będzie tak spokojnie, jak u drzewolubów.

 Elfy to jebani rasiści. Będziemy mieli pod górkę nawet śpiąc w tawernie. – mruknął Saibot. – Pospólstwo to tam pieprzyć. Póki z nimi nie gadać to będzie spokojno. Ale przejdź się na targi, przejdź do magów przywracania, zajrzyj do alchemika, wpadnij na jakiegoś wysokorodowca. Pogarda dla wszystkich pozostałych ras nie wzięła się z legend. Wręcz przeciwnie, o ich zasraniu w tych podłużnych czerepach właśnie krążą takowe legendy.

 Bez przesady. Miałem elfa w bliskiej rodzinie, widać to po mnie, a matula ludzka. W łóżku też nią gardził?

 W każdym kołczanie znajdziesz ułamaną strzałę.

 Jakiś ty przyjemniaczek... – sarknął półelf.

 Sami zobaczycie. Mnie będą wyzywać od pierdolonych czarnuchów. Vincent jak zacznie się targować, to w ciągu tygodnia oskarżą go o spiski i przewały. Luzjusz wypije więcej niż ich przydziałowe pół butelki wina dziennie i już z mordą, że chlejus. Tobie się dostanie za bycie mieszańcem. A liczyć nas będą, skurwysyny, podwójnie.

 A skąd ty to niby wszystko wiesz?

Saibot na chwilę się zamyślił, w międzyczasie sięgając po sztylet. Z braku możliwości smażenia magicznym inferno wszystkiego jak leci przechodził od kilku dni przyspieszony kurs samoobrony krótkim ostrzem. Póki co opanowywał bawienie się nim. – Robiłem u elfa na zleceniu jako jeden z ochroniarzy, gdy ten potrzebował eskorty przez ziemie ludzi. Co się nasłuchałem, to moje. Jego żona, jego pachołki, jego inni towarzysze lepsi nie byli. Chyba że w epitetach na przejeżdżające obok nas furmanki.

 Saibot, podgrzej! – popisał się taktem Vincent, niosąc w ręku bochen chleba.

 Vincent, spierdalaj! - popisał się ripostą Saibot.



I na takich elokwentnych rozmowach, prowokacjach, czekaniu na podwózkę – i nie doczekując się jej - raźnym marszu w stronę Diademy, na bawieniu się nożem i zawodach w rzucaniu chlebem w zawsze unikającego trafienia Vincenta zeszło kilka dni. Po ubiciu Szklanego Pinokia, odebraniu nagrody i ruszeniu dalej nie mieli szczęścia – żaden wóz nie chciał wziąć z traktu czwórki wędrowców, tłumacząc się kolejnym wybuchem epidemii. Epidemia ta była jak krasnoludzka marynarka wojenna – każdy słyszał, nikt nie widział, wszyscy się śmiali, ale też była wygodnym powodem do wyśmiania - zarówno pieszych na trakcie jak i zmysłu konstruktorskiego krasnoludów, którym na chuj potrzebny był statek w jaskini.

 A to widziałeś, Saibot? Mroczna poezja, taka jaką lubisz. – przerwał elfowi nicnierobienie po jedzeniu Luzjusz, niosąc ze sobą zniszczoną książkę z symbolem jelenia na okładce. – Do tego nic, tylko śpiewać.

 Daj, rzucę okiem.

Z umiarkowaną ciekawością otworzył broszurę. Nie zdziwił go fakt, że książka była napisana w języku zwanym jako „angielski". Całkiem typowe, pomyślał, czytając opis autora. Nieważne, że znajdowali się na pograniczu ziem ludzkich i elfich, nieważne że nikt na świecie nie znał istoty posługującej się angielskim, nieważne było też to, że każdy troll półdebil, każdy uczony mniej lub bardziej elf, każdy krasnolud w kopalni, każdy olbrzym zamieszkujący niedostępne dla piechurów góry znał angielski. Tak jakoś. Saibot spojrzał w niebo; środek dnia, niebo lekko zakryte chmurami, jednakże słońca było pod dostatkiem. Jeśli ktoś zamieszkuje te planety i gwiazdy, które gdzieś tam, hen daleko zajmowały swoje kosmiczne miejsce, to na pewno zna też angielski – nawet, jeśli nie zna wynalazków zwanych „majtki", „rozum i godność" bądź „magia zniszczenia".

Kolejna ambitna książkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz