– I co, Saibot?
Mroczny elf zaklął, opuszczając ręce. Nic nie pomagało – ani odpoczynek, ani próba „rozchodzenia" niemocy, ani eliksir uwarzony z ziół porastających lokalne łąki. Był, jak to określił, zablokowany.
–Gówno. Dosłownie i w przenośni.
– Nie martw nic, przyjacielu. Jutro złapiemy wóz do Diademy, a elfy na miejscu cię postawią na nogi. - odrzekł Dangweth, spoglądając na towarzysza. – W ogóle to myślę, że powinniśmy tam zostać na jakiś czas. Nigdzie nie będzie tak spokojnie, jak u drzewolubów.
– Elfy to jebani rasiści. Będziemy mieli pod górkę nawet śpiąc w tawernie. – mruknął Saibot. – Pospólstwo to tam pieprzyć. Póki z nimi nie gadać to będzie spokojno. Ale przejdź się na targi, przejdź do magów przywracania, zajrzyj do alchemika, wpadnij na jakiegoś wysokorodowca. Pogarda dla wszystkich pozostałych ras nie wzięła się z legend. Wręcz przeciwnie, o ich zasraniu w tych podłużnych czerepach właśnie krążą takowe legendy.
– Bez przesady. Miałem elfa w bliskiej rodzinie, widać to po mnie, a matula ludzka. W łóżku też nią gardził?
– W każdym kołczanie znajdziesz ułamaną strzałę.
– Jakiś ty przyjemniaczek... – sarknął półelf.
– Sami zobaczycie. Mnie będą wyzywać od pierdolonych czarnuchów. Vincent jak zacznie się targować, to w ciągu tygodnia oskarżą go o spiski i przewały. Luzjusz wypije więcej niż ich przydziałowe pół butelki wina dziennie i już z mordą, że chlejus. Tobie się dostanie za bycie mieszańcem. A liczyć nas będą, skurwysyny, podwójnie.
– A skąd ty to niby wszystko wiesz?
Saibot na chwilę się zamyślił, w międzyczasie sięgając po sztylet. Z braku możliwości smażenia magicznym inferno wszystkiego jak leci przechodził od kilku dni przyspieszony kurs samoobrony krótkim ostrzem. Póki co opanowywał bawienie się nim. – Robiłem u elfa na zleceniu jako jeden z ochroniarzy, gdy ten potrzebował eskorty przez ziemie ludzi. Co się nasłuchałem, to moje. Jego żona, jego pachołki, jego inni towarzysze lepsi nie byli. Chyba że w epitetach na przejeżdżające obok nas furmanki.
– Saibot, podgrzej! – popisał się taktem Vincent, niosąc w ręku bochen chleba.
– Vincent, spierdalaj! - popisał się ripostą Saibot.
I na takich elokwentnych rozmowach, prowokacjach, czekaniu na podwózkę – i nie doczekując się jej - raźnym marszu w stronę Diademy, na bawieniu się nożem i zawodach w rzucaniu chlebem w zawsze unikającego trafienia Vincenta zeszło kilka dni. Po ubiciu Szklanego Pinokia, odebraniu nagrody i ruszeniu dalej nie mieli szczęścia – żaden wóz nie chciał wziąć z traktu czwórki wędrowców, tłumacząc się kolejnym wybuchem epidemii. Epidemia ta była jak krasnoludzka marynarka wojenna – każdy słyszał, nikt nie widział, wszyscy się śmiali, ale też była wygodnym powodem do wyśmiania - zarówno pieszych na trakcie jak i zmysłu konstruktorskiego krasnoludów, którym na chuj potrzebny był statek w jaskini.
– A to widziałeś, Saibot? Mroczna poezja, taka jaką lubisz. – przerwał elfowi nicnierobienie po jedzeniu Luzjusz, niosąc ze sobą zniszczoną książkę z symbolem jelenia na okładce. – Do tego nic, tylko śpiewać.
– Daj, rzucę okiem.
Z umiarkowaną ciekawością otworzył broszurę. Nie zdziwił go fakt, że książka była napisana w języku zwanym jako „angielski". Całkiem typowe, pomyślał, czytając opis autora. Nieważne, że znajdowali się na pograniczu ziem ludzkich i elfich, nieważne że nikt na świecie nie znał istoty posługującej się angielskim, nieważne było też to, że każdy troll półdebil, każdy uczony mniej lub bardziej elf, każdy krasnolud w kopalni, każdy olbrzym zamieszkujący niedostępne dla piechurów góry znał angielski. Tak jakoś. Saibot spojrzał w niebo; środek dnia, niebo lekko zakryte chmurami, jednakże słońca było pod dostatkiem. Jeśli ktoś zamieszkuje te planety i gwiazdy, które gdzieś tam, hen daleko zajmowały swoje kosmiczne miejsce, to na pewno zna też angielski – nawet, jeśli nie zna wynalazków zwanych „majtki", „rozum i godność" bądź „magia zniszczenia".
CZYTASZ
Kolejna ambitna książka
HumorCzwórka bohaterów o zdolnościach mniej lub bardziej magicznych przemierza pełne niesamowitych wydarzeń ziemie krainy, której nazwy nawet nie chciało mi się wymyślać. Ci bohaterowie to przyjaciele, za którym każdy skoczy do karczmy, na średniowieczny...