Prolog

128 9 0
                                    

Gęsta mgła, która sporadycznie pojawiała się w okolicy, otuliła mętną tajemnicą fałszywe miasto. Nigdy nie przynosiła ze sobą nic dobrego, a jej markotna aura pchała mieszkańców do wcześniejszego pójścia spać, jednak nie każdego...

Przyzwyczajony był do ciemności, brudu i grzechu, którego od lat był świadkiem. Starał się o tym nie myśleć, tylko żyć na tyle dobrze, na ile się dało. Pociągnął duży łyk ostrego trunku z kryształowej szklaneczki, nie zdając sobie sprawy, że to jego ostatnim łyk whisky. Alkohol przyjemnie rozgrzewał gardło i na chwilę pozwalał zapomnieć o piekle świata, jaki znał, chociaż za dnia wszystko wydawało się mniej zepsute... znośniejsze.

Pomimo niesprzyjającej mgły, siedział w ogrodzie i zabierał się za rozpalenie grilla, ciągle trzymając alkohol w ręku. Coś niepokojącego zakuło go raptem w serce, w tym samym momencie, kiedy dzwonnica kościelnego zegara wybiła północ. Szklanka wypadła z ręki i rozbiła się na kamiennym tarasie. Jak poparzony wybiegł z posesji i pognał w kierunku sąsiadującego cmentarza, którego tajemnice od lat zjadały go żywcem. Zostawiał maziste plamy w kształcie dłoni na kamieniach, gdy przeciskał swoje pulchne ciało między grobami. Nie zdążył umyć rąk z paliwa do grilla, bo usłyszał czyjś donośny głos. Ledwo oddychał, ale biegł jak na złamanie karku. Wprawdzie wypił trochę whisky, którą jak zawsze podkradał księdzu, ale wiedział, że jeszcze nie był pijany i wy wołanie o pomoc.

Trzeba było mniej się opychać hamburgerami i frytkami, stary głupcze — prychnął w myślach. Wciągnął brzuch przy kolejnym nagrobku, a gdy już udało się mu przecisnąć, wypuścił powietrze. Srebrny guzik w jego przyciasnej koszuli urwał się i poturlał po obłoconej ziemi.

— Co do licha? — burknął i upadł na kolana, szukając po omacku zguby. Cmentarzysko skąpane było w ciemnościach nocy, mgła nie pomagała, a samotna latarnia w pobliżu z trudem oświetlała bramę i kilka pierwszych grobów. Mężczyzna ledwo co widział, na szczęście znał miejsce na pamięć. Szwendał się tam codziennie, był świadkiem nie jednego pochówku, płaczu, smutku, jak i o wiele gorszych rzeczy...

— Proszę, pomocy... — usłyszał już tylko szept, zamiast głośnego wołania. — Pomocy...

— Niech to... — przeklął pod nosem i z wysiłkiem podniósł się na nogi. Zachłysnął się powietrzem i zerknął w stronę południa, tam, gdzie grzebano nowych, na świeżą mogiłę brutalnie zabitej mężatki i jej syna. Pamiętał lamentujące kobiety z sąsiedztwa, które pobolewały nad tragedią, jaka dotknęła miasto i że nikt się nie spodziewał takiego nieszczęścia. W pamięci utkwiła mu również twarz przybyłego, który pod przykryciem czapki i kaptura uważnie obserwował zgromadzonych, nie zdając sobie sprawy z faktu, że sam był podglądany.

— Dlaczego śledztwa w sprawie morderstw na Tasmanii tak trudno zakończyć? — zagadał sam do siebie słowa, z jakimi Australijczycy żartowali o tubylcach wyspy. — Bo nikt nie ma karty dentystycznej, za to ślady DNA pasują do wszystkich. — Zaśmiał się, chociaż nie było mu do śmiechu, a potem ruszył w kierunku, z którego dobiegał stukot i niknące łkanie.

Niemożliwe — pomyślał i znowu upadł na kolan, dłońmi odkopywał świeżą ziemię. Czuł ból na rękach, kiedy to skórę rozcinały drobne kamienie, ale nie przestawał, wiedział, że nie zdążyłby wrócić na plebanię po łopatę, lub jakikolwiek sprzęt. Zresztą, trumna nie była pogrzebana zbyt głęboko, z pewnych wiadomych tylko jemu powodów. Paznokcie zaczęły mu pękać, a potem odpadać jeden po drugim, jęczał w bólu, czując na dłoniach krew, jednak liczyła się każda sekunda, bo stukanie powoli cichło, płacz również. Wiedział, że tylko w jego rękach leżał ślepy los i to, czy uda mu się uratować pogrzebaną duszę.

Paige Brown

Benjamin Brown

RIP

PogrzebanyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz