Łotr

31 2 0
                                    

Mógłbym opowiedzieć wiele pięknych, subtelnych i miłych rzeczy o moimdzieciństwie, o zacisznym życiu u boku ojca i matki, o dziecięcej miłości i wiedzionejwśród naiwnych igraszek egzystencji w otoczeniu łagodnym, serdecznym, jasnym.Lecz mnie interesują jedynie te kroki, które czyniłem w życiu po to, aby dojść dosamego siebie. Wszelkie ładne miejsca odpoczynku, wyspy szczęśliwości i raje,których uroki nie były mi obce, pozostawiam w blasku odległych dni i wcale niepragnę raz jeszcze do nich powracać.Dlatego też, zatrzymując się jeszcze przy okresie moich lat chłopięcych,wspominam tylko o tym, co mi się przydarzyło nowego, co mnie odrywało i pędziłonaprzód.Zawsze ponawiały się te ataki „innego świata", zawsze przynosiły ze sobą lęk,przymus i wyrzuty sumienia, zawsze były rewolucyjne i zagrażały pokojowi, w którymtak chętnie pragnąłem żyć.Nadeszły lata, w których ponownie dokonać musiałem odkrycia, że we mniesamym tkwi pierwotny popęd, który w tym dozwolonym, jasnym świecie musi sięprzytajać i ukrywać. Jak każdego człowieka tak też i mnie opadło budzące sięstopniowo uczucie płciowości jak wróg, jak niszczyciel, jako coś zakazanego, jakopokusa i grzech. To, czego szukała moja ciekawość, co było mi źródłem marzeń,rozkoszy i lęku, wielka tajemnica dojrzewania bynajmniej nie pasowała do takchronionej szczęśliwości dziecięcego mojego spokoju. Robiłem to co wszyscy.Wiodłem podwójne życie dziecka, które przecież dzieckiem już nie jest. Świadomośćmoja tkwiła w sferze tego, co znane i dozwolone, i negowała zarysowujący się dopieronowy świat. Obok tego jednak żyłem wśród marzeń, skłonności i pragnień utajonejnatury, ponad którymi owo życie świadome wznosiło coraz bardziej lękliwe pomosty,bowiem świat dziecinnego bytu zapadał się już we mnie. Podobnie jak niemal wszyscyrodzice, i moi również nie wspomagali budzących się instynktów, o których się niemówiło. Pomagali jedynie z niewyczerpaną troskliwością przy beznadziejnych moichpróbach negowania rzeczywistości i przebywania nadal w dziecięcym świecie, który zkażdą chwilą stawał się bardziej zakłamany i nierealny. Nie wiem, czy rodzice mogąwiele dokonać w tej dziedzinie, więc nie czynię im z tego powodu wyrzutów. Moja tobyła sprawa uporać się z samym sobą i znaleźć własną drogę, a wywiązałem się z tegozadania źle, jak większość tych, których dobrze wychowano.Każdy człowiek przeżywa tę trudność. Dla przeciętnej natury jest to ów punktżycia, w którym wymagania własnego bytu wiodą najbardziej zaciekły spór zotaczającym światem, w którym stoczyć trzeba najbardziej zaciętą walkę o własnądrogę naprzód. Wielu przeżywa ów zgon i ponowne narodziny, które są naszymlosem, jedynie ten jeden raz w życiu, w chwili gdy próchnieć i stopniowo rozpadać sięzaczyna świat dzieciństwa, gdy wszystko co ulubione chce nas opuścić, i nagleodczuwamy wokół siebie samotność oraz śmiertelny chłód wszechświata. A bardzowielu na zawsze już pozostaje na tej mieliźnie, przez całą resztę życia lgnąc boleśniedo wszystkiego, co bezpowrotnie minęło, do marzenia o raju utraconym —najgorszego i najbardziej morderczego ze wszystkich marzeń.Wracajmy jednak do historii. Doznania i senne marzenia, które zwiastowały mikres dzieciństwa, nie są tak ważne, żeby je tu opowiadać. Ważny był fakt, że „ciemnyświat", „inny świat" znowu się pojawił. To co było niegdyś Franzem Kromerem, tkwiłoobecnie we mnie samym. I wskutek tego ów „inny świat" owładnął mną znowu także iod zewnątrz.Od czasów historii z Kromerem upłynęło parę lat. Ów dramatyczny i pełen winokres mego życia był wówczas bardzo już daleki ode mnie i wydawało się, iż rozpłynąłsię w nicości jak krótki, choć męczący sen. Franz Kromer od dawna już znikł z mojegożycia, ledwo go dostrzegałem, gdym spotkał go przypadkiem. Inna ważna postaćmojej tragedii jednak, Maks Demian, nie znikła już nigdy całkowicie z mego otoczenia. Przez długi czas jednak trzymał się on z dala, na uboczu, widoczny, lecznieagresywny. I dopiero stopniowo jął znowu się przybliżać, promieniować ponownieswoją siłą i wpływem.Pragnę przypomnieć sobie, co pamiętam o Demianie z tych czasów. Być może, żeprzez rok lub dłużej nawet nie rozmawiałem z nim ani razu. Unikałem go, on zaśbynajmniej się nie narzucał. Niekiedy tylko, gdy spotkaliśmy się, kiwał mi głową.Wydawało mi się wówczas, że w tej jego uprzejmości kryje się subtelny odcieńszyderstwa lub ironicznego wyrzutu, ale może to tylko sobie wyobrażałem. Historia,jaką z nim przeżyłem, i osobliwy wpływ, jaki wówczas na mnie wywarł, wydawały sięzapomniane tak przez niego, jak i przeze mnie.Szukam jego postaci i oto teraz, kiedy go sobie przypominam, widzę, że przecieżistniał i był przeze mnie zauważony. Widzę go, jak idzie do szkoły, sam lub pomiędzyinnymi, starszymi uczniami, widzę też, jak kroczy wśród nich obcy, samotny i cichy,niczym daleka gwiazda, otoczony własną aurą, żyjący według własnych praw. Nikt gonie lubił, nikt nie znał go bliżej oprócz własnej jego matki, a z nią zdawał się takżeprzestawać nie jak dziecko, tylko jak dorosły. Nauczyciele dawali mu o ile możnościspokój, był dobrym uczniem, ale nie starał się przypodobać nikomu, a od czasu doczasu rodziły się pogłoski o jakimś słówku, uwadze czy odpowiedzi, jakie adresowałpodobno do któregoś z nauczycieli: szorstkiej, wyzywającej albo też ironicznej.Kiedy zamknę oczy, pamięć podsuwa mi oto pewien obraz. Gdzież to było? Tak,oto pojawia się znowu. Było to na ulicy przed naszym domem. Tam go zobaczyłemktóregoś dnia z notatnikiem w ręku. Zauważyłem, że rysuje. Kopiował stary herb zowym ptakiem nad wejściowymi drzwiami naszego domu. A ja stałem przy oknie,ukryty za firanką, i przyglądałem mu się: z głębokim podziwem patrzyłem na jegoskupioną, chłodną i jasną twarz zwróconą w kierunku herbu, twarz mężczyzny,badacza lub artysty, pełną rozwagi i silnej woli, tak dziwnie chłodną i jasną, orozumnych oczach.I znowu go widzę. Było to nieco później, na ulicy; staliśmy wszyscy, wracający zeszkoły, wokół jakiegoś konia, który padł. Leżał jeszcze, zaprzężony u dyszlachłopskiego wozu, bezradnie i żałośnie parskał przez otwarte chrapy, i krwawił zniewidocznej rany, tak że z jednej jego strony, u boku, biały uliczny pył zaczynałpowoli nasiąkać czerwienią. Gdy odwróciłem się od tego widoku, czując że mi się robisłabo, ujrzałem twarz Demiana. Nie przepchał się do przodu, stał najdalej, zawszystkimi, wygodnie, i wyglądał raczej dostojnie, jak zwykle. Spojrzenie jegowydawało się skierowane na łeb tego konia i znów pełne było tego głębokiego,cichego, fanatycznego niemal, a przecież beznamiętnego skupienia. Długo musiałemna niego patrzeć, i wówczas poczułem, daleki jeszcze od uświadomienia sobie tego,coś bardzo osobliwego. Widziałem twarz Demiana i spostrzegłem nie tylko, że jest totwarz mężczyzny, nie chłopca, lecz dostrzegłem w niej coś więcej, a przynajmniejwydawało mi się, że widzę czy też czuję, iż nie jest to tylko twarz mężczyzny, lecz żezawiera ona w sobie jeszcze coś innego. Miałem wrażenie, jakby były w tej twarzyrównież jakieś cechy kobiece, przez chwilę zaś wydała mi się ona nie męska i niedziecinna, nie stara ani młoda, lecz w jakiś sposób niemal tysiącletnia, niemalponadczasowa, nacechowana śladami innych czasów niż te, w których my żyjemy.Zwierzęta potrafią tak wyglądać, albo drzewa, albo gwiazdy — wtedy o tym niewiedziałem, nie odczuwałem tego tak dokładnie, co teraz, gdy jako dorosły o tymmówię, lecz jednak czułem coś w tym rodzaju. Może był piękny, może mi się podobał,może też budził wstręt we mnie — to też trudno było określić. Widziałem tylko, że jestinny niż my, że jest jak zwierzę, albo jak duch, albo jak obraz, nie wiem, jaki był, alebył inny, niewyobrażalnie inny od nas wszystkich.Więcej mi wspomnienia nie mówią, a może i one zaczerpnięte zostały już poczęści z późniejszych wrażeń.Dopiero gdy przybyło mi sporo lat, zetknąłem się z nim wreszcie znowu. Demiannie został, jak wymagał tego obyczaj, konfirmowany wraz z resztą młodzieży z jegorocznika w kościele, i na ten temat zaczęły też niebawem krążyć plotki. Opowiadanoznowu w szkole, że właściwie jest Żydem, a może poganinem, inni twierdzili, że wrazze swą matką nie wyznaje żadnej religii, jeszcze inni że należy do legendarnej jakiejś,niedobrej sekty. W związku z tym słyszałem chyba także o podejrzeniach, jakoby żył zwłasną matką jak z kochanką. Rzecz prawdopodobnie przedstawiała się tak, że poprostu wychowywany był dotychczas bez żadnej religii, lecz ten właśnie fakt kazałlękać się pewnych dla niego nieprzyjemności na przyszłość. W każdym razie matkajego zdecydowała, aby teraz jeszcze, w dwa lata później niż jego rówieśnicy, wziąłudział w konfirmacji. I wskutek tego stał się oto na wiele miesięcy moim kolegąpodczas nauk konfirmacyjnych.Przez pewien czas unikałem go zupełnie, żadnej nie chcąc z nim dzielić sprawy,wydawał mi się nazbyt otoczony tajemnicami i pogłoskami, ale przede wszystkimprzeszkadzało mi uczucie zobowiązania względem niego, jakie we mnie pozostało odczasu owej afery z Kromerem. Wtedy akurat dość miałem kłopotów z własnymitajemnicami. Nauki konfirmacyjne przypadły dla mnie na okres zasadniczegouświadomienia w kwestiach płciowych, i mimo całą dobrą wolę zainteresowanie mojepobożnymi tymi wykładami znacznie wskutek tego ucierpiało. Sprawy, o którychmówił pastor, były dalekie ode mnie, umieszczone w cichym i świętym wprawdzie,lecz całkiem nierealnym świecie, były może nawet piękne i wartościowe, ale aniaktualne, ani też podniecające, a takie właśnie były owe inne kwestie, i to wnajwyższym stopniu.Im bardziej jednak stan ten czynił mnie obojętnym na naukę, tym bardziejzainteresowania moje zaczynały skupiać się znów wokół Maksa Demiana. Wątek tenpowinienem szczególnie skrupulatnie przebadać. O ile mogę sobie przypomnieć,zaczęło się to wszystko o pewnej wczesnej godzinie rankiem, gdy w klasie paliło sięjeszcze światło. Duchowny nasz nauczyciel zaczął opowiadać historię Kaina i Abla.Nie zwracałem niemal na nią uwagi, byłem senny i prawie nie słuchałem. I naglepastor zaczął podniesionym głosem, dobitnie, mówić o piętnie Kaina. W tej samejchwili poczułem coś w rodzaju dotknięcia czy znaku, i podnosząc oczy, dostrzegłemtwarz Demiana, odwróconą ku mnie z pierwszych rzędów ławek, i jedno jego jasne,wymowne oko, którego wyraz oznaczać mógł zarówno szyderstwo, jak i powagę.Patrzył na mnie tylko przez moment, i nagle zacząłem z napięciem słuchać słówpastora, słyszałem, jak mówi o Kainie i jego piętnie i głęboko w sobie czułemprzeświadczenie, że wcale nie jest tak, jak on nas uczy, że na całą tę sprawę można teżspojrzeć inaczej, że skrytykowanie jej jest możliwe!W owej minucie znowu nawiązał się kontakt między mną i Demianem. I —dziwne — z chwilą, gdy pojawiło się owo uczucie pewnej duchowej wspólnoty, ujrzałem je jakby w sposób magiczny przeniesione także w przestrzeń. Nie wiedziałem,czy sam zdołał się o to postarać, czy też był to czysty przypadek — wierzyłem wówczasjeszcze mocno w przypadki — lecz po paru dniach Demian zmienił nagle swojemiejsce na lekcjach religii i siedział akurat przede mną (pamiętam jeszcze, z jakąprzyjemnością wciągałem w tym nieprzyjemnym powietrzu naszej klasy,przepełnionej uczniami z ubogich domów, świeży i delikatny zapach mydła,wydzielany przez jego szyję!), po kilku następnych dniach zmienił je znowu i siedziałoto obok mnie, i na tym miejscu pozostał przez całą zimę i przez całą wiosnę.Poranne owe lekcje zmieniły się całkowicie. Nie były już senne ani nudne.Cieszyłem się na nie. Niekiedy obaj słuchaliśmy pastora z wytężoną uwagą, jednospojrzenie mojego sąsiada wystarczało, aby zasygnalizować mi osobliwą jakąś historięalbo niezwykły cytat. Inne zaś znowu jego spojrzenie — określone — wystarczało, żebymnie zaalarmować, wzbudzić we mnie zwątpienie i krytycyzm.Bardzo często jednak byliśmy złymi uczniami i wcale nie słuchaliśmy lekcji.Demian był zawsze grzeczny względem nauczycieli i szkolnych kolegów, nigdy niewidziałem, żeby płatał uczniowskie, głupie figle, nikt też nie słyszał, aby śmiał się, czygadał głośno i nigdy nie ściągał na siebie nagany nauczyciela. Lecz zupełnie cichutko,raczej przy pomocy spojrzeń i znaków, niż szeptanych słów, umiał dopuścić mnie doudziału we własnych zajęciach. A były to po części zajęcia osobliwego rodzaju.Mówił mi na przykład, jacy uczniowie go interesują, których i w jaki sposóbobserwuje. Niektórych znał doskonale. Mówił mi przed lekcją: „Jak dam ci znakkciukiem, to ten a ten na nas się obejrzy, albo podrapie się w kark" i tak dalej. Ipodczas lekcji już, często kiedy nie myślałem prawie o tym, Maks nagłym a wyraźnymruchem dawał mi ów znak kciukiem, ja prędko patrzyłem na danego ucznia i zakażdym razem widziałem, że — jakby go kto na drucie pociągał — wykonywał żądanygest. Męczyłem Maksa, żeby spróbował tej samej sztuki także na nauczycielu, lecz niechciał tego zrobić. Raz jednak, kiedy przyszedłem do szkoły i powiedziałem mu, żewcale nie jestem na dziś przygotowany i z serca pragnę, żeby mnie pastor o nic dzisiajnie pytał, pomógł mi. Pastor szukał ucznia, który miał wyrecytować fragmentkatechizmu, i błądzące jego spojrzenie już zawisło na mojej skruszonej twarzy.Podszedł ku mnie powoli, wyciągnął palec w moim kierunku, miał już moje nazwiskona ustach — gdy nagle stał się jakiś roztargniony czy niespokojny, zaczął poprawiaćsobie kołnierzyk, podszedł do Demiana, który uparcie spoglądał mu prosto w twarz,wydawało się, że chce Maksa o coś zapytać, nieoczekiwanie jednak odwrócił się,pokaszlał przez chwilę, a potem wezwał do odpowiedzi innego ucznia.Dopiero stopniowo zauważyłem, gdy mnie tak bawiły te żarty, że mój przyjacieluprawia często i ze mną tę samą grę. Zdarzało się, że idąc do szkoły, nagle doznawałem uczucia, iż Demian kroczy za mną już od dłuższego czasu, a gdy sięodwracałem — naprawdę za mną szedł.— Czy możesz właściwie zrobić tak, żeby inny człowiek musiał myśleć to, co tychcesz? — pytałem go.Chętnie udzielił odpowiedzi w sposób rzeczowy i spokojny, po dorosłemu, jak toon.— Nie — odparł — tego zrobić nie można. Człowiek nie posiada bowiem wolnejwoli, choć pastor usiłuje nam to wmówić. Ani ów inny człowiek nie może myśleć, cozechce, ani ja nie mogę zmusić go, by myślał to, co ja zechcę. Można natomiastuważnie obserwować jakiegoś człowieka i potem niejednokrotnie, z dość dużą doząprawdopodobieństwa, powiedzieć, co myśli on i czuje, a przeważnie też i przewidzieć,co uczyni w następnej chwili. To całkiem proste, tylko ludzie o tym nie wiedzą.Oczywiście rzecz taką trzeba wyćwiczyć. Istnieją na przykład wśród motyli pewnegogatunku ćmy, gdzie samic jest znacznie mniej niż samców. Motyle rozmnażają sięzupełnie w ten sam sposób co wszystkie inne zwierzęta, samiec zapładnia samiczkę, aona z kolei znosi jajka. I jeśli schwytasz ćmę-samiczkę z tego gatunku — przyrodnicypróbowali tego często podczas swych badań — to w nocy przylatywać zaczną do niejsamce, i to z odległości wielu godzin drogi! Wielu, wielu godzin, pomyśl tylko! Naodległość wielu kilometrów wyczuwają wszystkie te samczyki jedyną samiczkę, jakaznalazła się w danej okolicy! Badacze usiłują to wyjaśnić, lecz sprawa nie jest łatwa.Musi polegać chyba na swoistym jakimś zmyśle powonienia, na czymś takim, co majądobre psy myśliwskie, umiejące odnaleźć niewidzialny trop i iść jego śladem.Rozumiesz? Takie to są sprawy i pełno ich w przyrodzie, a nikt nie umie ichwytłumaczyć. Ale ja powiadam: gdyby wśród tych motyli samiczki występowałyrównie często jak samce, to niepotrzebne by im było tak wysubtelnione powonienie!Mają je tylko dlatego, że niejako się w tym kierunku nastawiły. Jeśli zwierzę jakieś lubczłowiek skieruje całą swoją uwagę i całą wolę na pewną określoną sprawę, zpewnością ów cel osiągnie. I to wszystko. I właśnie tak samo jest z tą historią, o którąci chodzi. Przypatrz się dokładnie jakiemuś człowiekowi, a będziesz o nim wiedziałwięcej niż on sam.Miałem już na końcu języka zwrot o „czytaniu myśli", chcąc mu w ten sposóbprzypomnieć tak już odległą w czasie scenę z Kromerem. Ale to też była dziwna jakaśsprawa pomiędzy nami dwoma: nigdy, przenigdy nie pozwalaliśmy sobie — ani on,ani ja — na najlżejszą aluzję na temat tego, że przed wielu laty on w tak decydującysposób wtrącił się do mojego życia. Zdawać się mogło, że dawniej nic pomiędzy naminie było, lub że każdy z nas przekonany jest święcie, iż tamten drugi o tym jużzapomniał. Raz czy dwa zdarzyło się nawet, że idąc razem przez ulicę, spotkaliśmyFranza Kromera, lecz nie zamieniliśmy z nim nawet jednego spojrzenia i nieprzemówili do niego ani słowa.— A jakże to jest z tą wolą? — pytałem. — Bo ty twierdzisz, że człowiek nieposiada wolnej woli. Ale potem mówisz znowu, że wystarczy tylko zdecydowanieskierować całą wolę na pewną sprawę i wówczas zdoła się swój cel osiągnąć. Tuprzecież coś się nie zgadza! Bo skoro nie jestem panem swej woli, nie jej też wedługwłasnego uznania skierować tu czy też tam.Poklepał mnie po ramieniu. Robił to zawsze, gdy mu sprawiałem radość.— Dobrze, że pytasz! — powiedział ze śmiechem. — Zawsze należy zadawaćpytania, zawsze trzeba wątpić. Ale ta cała sprawa jest całkiem prosta. Gdyby taka ćmachciała na przykład skierować swoją wolę ku jakiejś gwieździe lub jeszcze gdzieindziej, nie mogłaby tego uczynić. Tylko że ona w ogóle tego nawet nie próbuje. Szukajedynie tego, co dla niej ma sens i wartość, czego potrzebuje, co koniecznie osiągnąćmusi. I wtedy właśnie udaje się jej ta rzecz niewiarygodna — rozwija jakiśczarodziejski szósty zmysł, jakiego żadne zwierzę oprócz niej nie posiada! My,oczywiście, mamy szerszy zakres działania i więcej zainteresowań niż zwierzę. Lecz imy także ograniczeni jesteśmy do stosunkowo ciasnego kręgu, poza który wykroczyćnie możemy. Ja, na przykład, mogę pozwalać sobie na takie czy inne fantazje, mogęsobie choćby wyobrazić, że koniecznie pragnę dotrzeć do bieguna północnego, czy cośw tym rodzaju, lecz wykonać i pragnąć w sposób wystarczająco silny mogę tylko tego,czego pragnienie tkwi jedynie we mnie i doprawdy przepełnia całą moją istotę. Zchwilą gdy tak właśnie jest, gdy spróbujesz wykonać coś pod wpływem własnego,wewnętrznego nakazu — uda się to i możesz wówczas zaprząc własną wolę niczymdobrego konia. Gdybym na przykład postanowił sobie teraz, że zechcę sprawić, abynasz pastor nie nosił już na przyszłość okularów, okaże się to niemożliwe. Bo to tylkoigraszka. Ale gdy wtedy, na jesieni całą siłą woli zapragnąłem przesiąść się z tej mojejławki, tam, na samym froncie, udało się to przecież znakomicie. Okazało się nagle, żejest jakiś kolega, który w porządku alfabetycznym występuje przede mną i dotychczasbył chory, a ponieważ ktoś musiał mu ustąpić miejsca, ja oczywiście byłem tym, któryto uczynił, ponieważ cała moja wola napięta była właśnie w oczekiwaniu nanatychmiastowe wyzyskanie takiej okazji.— Tak — powiedziałem — ze mną też działy się wtedy dziwne jakieś rzeczy. Odchwili, gdy zainteresowaliśmy się sobą nawzajem, coraz bardziej przesuwałeś się wmoim kierunku. Ale jakże się to odbywało? Początkowo nie usiadłeś przecież zarazkoło mnie, tylko najpierw siedziałeś parę razy w ławce przede mną, prawda? Jak się tostało?— To było tak: sam nie bardzo wiedziałem, gdzie chcę siedzieć, gdy zapragnąłemopuścić to pierwsze moje miejsce. Wiedziałem tylko tyle, że chcę siedzieć gdzieś dalej.Przejawiała się w tym moja wola, żeby siąść obok ciebie, lecz wówczas jeszcze nieuświadomiłem sobie tego. I dopiero wtedy, gdy siadłem tam przed tobą, pojąłem, żepragnienie moje spełniło się dopiero w połowie — spostrzegłem bowiem, że właściwienic innego nie chciałem, jak siedzieć obok ciebie.— Ale żaden nowy wtedy do klasy nie przybył.— Nie, wtedy po prostu zrobiłem to, co chciałem, i zwyczajnie koło ciebieusiadłem. Chłopak, z którym się zamieniłem na miejsce, był tylko zdziwiony i wcalemi nie przeszkadzał. A pastor spostrzegł raz wprawdzie, że nastąpiła jakaś zmiana wtych miejscach — w ogóle zresztą, ilekroć ma ze mną do czynienia, trapi go cośpotajemnie, ponieważ wie, że nazywam się Demian, więc bynajmniej nie jest wporządku, żeby ktoś z moim nazwiskiem na literę „D" siedział tam, całkiem z tyłu,wśród tych na literę „S"! Ale fakt ten nie dociera w pełni do jego świadomości,ponieważ przeciwstawia mu się moja wola i nieustannie temu przeszkadza. Co i ruszzauważa, że coś tu się nie zgadza i patrzy wtedy na mnie, i zaczyna się zastanawiać tennasz poczciwina. Ale ja mam na to całkiem prosty sposób. Za każdym razemspoglądam mu wtedy zdecydowanie, bardzo zdecydowanie prosto w oczy. Tego naogół ludzie znieść nie mogą. Stają się wtedy niespokojni. I jeśli chcesz u kogoś cośosiągnąć, a nieoczekiwanie w tak zdecydowany sposób spojrzysz mu prosto w oczy ion wcale nie stanie się niespokojny, to mu daj spokój! Nic u niego nie wskórasz,nigdy! Ale zdarza się tak bardzo rzadko. Znam właściwie jednego tylko człowieka, uktórego ten sposób mi nie pomaga.— A kto to? — zapytałem szybko.Spojrzał na mnie swymi jakby nieco zmniejszonymi oczami, które stawały siętakie właśnie, gdy się zamyślał. A potem odwrócił wzrok i nie odpowiedział nic, a ja,mimo palącej ciekawości, nie mogłem już powtórzyć tego pytania.Wydaje mi się jednak, że mówił wtedy o swojej matce. Zdawał się utrzymywać znią bliski, serdeczny kontakt, ale ze mną nigdy o niej nie rozmawiał, nigdy też niezabierał mnie do swego domu. Ledwo wiedziałem, jak ta jego matka wygląda.Niekiedy podejmowałem wówczas próby postępowania tak samo jak on iskoncentrowania własnej woli na jakimś celu tak, abym musiał go osiągnąć. Żyły bowiem we mnie pragnienia, których spełnienie wydawało mi się pilne. Lecz nic z tegonie wychodziło. A nie mogłem się przemóc, aby pomówić o tym z Demianem. Niemógłbym mu wyznać, czego pragnąłem. On zresztą o nic nie pytał.Wiara moja w kwestiach religijnych zaczęła tymczasem wykazywać różne luki.Lecz w moim sposobie myślenia, pozostającym pod całkowitym wpływem Demiana,bardzo różniłem się od tych moich szkolnych kolegów, którzy szczycili się niewiarąabsolutną. Było ich kilku; niekiedy też mówili na ten temat wywodząc, jakie tośmieszne i niegodne człowieka wierzyć w jakiegoś Boga, a te historie o Trójcy świętej iniepokalanym poczęciu Jezusa są wprost śmiechu warte, i w ogóle to wstyd i hańba,że dziś jeszcze nadal wmawia się ludziom takie brednie. Ja wcale tak nie myślałem. Imimo wszystkie wątpliwości, wiedziałem z doświadczeń całego mojego dzieciństwadosyć o realnym istnieniu życia pobożnego, takiego na przykład jakie wiedli moirodzice, wiedziałem też, że nie jest ono ani niegodne, ani obłudne. Żywiłem raczej —tak dawniej, jak i teraz — względem wszelkich spraw religijnych najgłębszy szacunek.Demian przyzwyczaił mnie tylko do tego, aby na owe przypowieści i zasady wiary patrzeć swobodniej, w sposób bardziej osobisty, rozigrany i pełen fantazji, i tak też jesobie tłumaczyć, a przynajmniej zawsze chętnie i z przyjemnością przyjmowałem teobjaśnienia, które on mi poddawał. Wiele spraw zresztą szokowało mnie, choćbyhistoria z Kainem. A raz podczas nauk konfirmacyjnych przeraził mnie pewnym,chyba bardziej jeszcze śmiałym, poglądem. Nauczyciel mówił o Golgocie. Biblijnarelacja o męce i śmierci Zbawiciela robiła na mnie od najwcześniejszych lat głębokiewrażenie i czasami, jeszcze jako mały chłopiec, przenosiłem się — na przykład wWielki Piątek, gdy ojciec głośno odczytywał dzieje owych cierpień — wzruszony iprzejęty w ów smutny i piękny, widmowo blady, a przecież tak niezwykle żywy świat,do Getsemani i na Golgotę, a gdy słuchałem Pasji według świętego Mateusza Bacha,mroczny a potężny blask tych cierpień i całego tego tajemniczego świata przenikałmnie mistycznymi dreszczami. Dziś jeszcze odnajduję w tej muzyce i w Actus tragicusnajpełniejszą treść wszelkiej poezji i wszelkiego artystycznego wyrazu.I oto Demian rzekł pod koniec owej lekcji do mnie, pełen zadumy:— Jest w tym coś, Sinclairze, co mi się nie podoba. Przeczytaj sobie raz jeszcze tęhistorię, posmakuj ją językiem: coś przydaje jej mdłego zabarwienia. A mianowicie tasprawa z obu łotrami. Wspaniała to rzecz, gdy tak trzy owe krzyże stoją obok siebie nawzgórzu! Ale oto mamy już zaraz ową sentymentalno-moralizatorską historię odobrym łotrze! Najpierw był zbrodniarzem i popełniał Bóg wie ile haniebnych czynów, a teraz oto topnieje nagle jak śnieg i odprawia płaksiwe jakieś manifestacjeskruchy i przyrzeczenia poprawy! Cóż za sens ma taka skrucha na pół minuty przedśmiercią, proszę ja ciebie? To znowu nic innego, jak tylko jeszcze jedna iście kleszaopowiastka, ckliwa i zafałszowana, ociekająca wzruszeniem i umieszczona naniezwykle budującym tle. Gdybyś tak musiał dziś jednego z tych dwóch łotrów wybraćna swego przyjaciela, lub zastanowić się, któremu z nich obu mógłbyś jeszcze zaufać,to z całą pewnością nie wybrałbyś tego nawróconego płaksy. Nie, tamten drugi, tochłop jak się patrzy i z charakterem. Gwiżdże sobie na nawrócenie, które w jegosytuacji może już przecież polegać tylko na przymilnej gadaninie, idzie do końcaswoją drogą i w ostatniej chwili bynajmniej nie wyrzeka się tchórzliwie diabła, którydotychczas zawsze musiał go wspomagać. Ma charakter, a w tych biblijnychhistoriach ludzie z charakterem często bywają pokrzywdzeni. A może i on jest jakimśpotomkiem Kaina. Jak sądzisz?Byłem niesłychanie zaskoczony. Wydawało mi się bowiem, że historięukrzyżowania znam doskonale i dopiero teraz spostrzegłem, z jak małą dozą fantazji iwyobraźni, jak bardzo nieosobiście słuchałem jej lub ją czytałem. A mimo to nowamyśl Demiana wydała mi się niebezpieczna i groziła obaleniem we mnie pojęć,których trwania — jak sądziłem — powinienem był bronić. Nie, nie, w ten sposób niemożna przecież traktować wszystkiego i wszystkich, nawet tych spraw najświętszych.Demian zauważył mój opór, jak zawsze, natychmiast, jeszcze zanim powiedziałemchoć słowo.— Wiem już — oznajmił z rezygnacją — to zawsze ta stara historia. Byle tylko nietraktować nic serio! Ale chcę ci coś powiedzieć: tu właśnie jest jeden z owychpunktów, w których bardzo wyraźnie dostrzec można braki tej religii. Chodzi o to, żecały ten Bóg, starego jak i nowego przymierza, jest wprawdzie postacią znakomitą,lecz wcale nie tym, co w istocie powinien wyobrażać. Jest bowiem dobrem,szlachetnością, ojcowską opieką, pięknem, a także wszystkim, co szczytne isentymentalne — owszem! Ale świat składa się także z innych rzeczy. A wszystkie innezostają po prostu przypisane diabłu i cała ta część świata, cała ta połowa jest staranniekamuflowana i przemilczana. Akurat w ten sam sposób, w jaki sławią oni Boga jakoojca wszelkiego życia, ale całe życie płciowe, na którym przecież opiera się życie wogóle, po prostu przemilczają, bądź też uważają je za diabelską pokusę i grzech! Nicnie mam przeciwko temu, aby cześć oddawano temu Bogu Jehowie, bynajmniej. Leczsądzę, że powinniśmy czcić i za święte uważać wszystko, cały świat, a nie tylko tęsztucznie oddzieloną, oficjalną połowę! A więc obok nabożeństw na cześć Bogapowinniśmy mieć też obrzędy na cześć szatana. To dopiero uważałbym za słuszne.Albo należało by wymyślić sobie takiego Boga, który zawierałby w sobie także i diabłai przed którym nie trzeba by było zamykać oczu w chwilach, gdy dzieją się rzeczynajbardziej na świecie naturalne.Wbrew zwykłemu swojemu sposobowi bycia stał się nieomal gwałtowny, leczzaraz potem znowu się uśmiechnął i dalej nie usiłował mnie już przekonywać.We mnie jednak słowa te dotknęły zagadki całych moich chłopięcych lat, którąprzez cały czas obnosiłem w sobie i o której nikomu nie powiedziałem nigdy anisłowa. To co Demian tu mówił na temat Boga i szatana, na temat boskiego —oficjalnego i przemilczanego a diabelskiego świata, to były dokładnie własne mojemyśli, własny mój mit, idea tych dwóch światów, czy też połówek świata — jasnej iciemnej. Świadomość, że mój problem jest problemem wszystkich ludzi, problememwszelkiego życia i wszelkiej myśli, przeniknęła mnie niczym święty jakiś cień, a lęk iszacunek przejęły mnie, gdy zrozumiałem i poczułem nagle, jak głęboko moje własne,najbardziej osobiste życie, a także życie mych bliskich łączy się z odwiecznymstrumieniem wielkich idei. Nie była to świadomość radosna, choć w pewien sposóbutwierdzała mnie i uszczęśliwiała. Twarda była raczej i szorstka, ponieważpobrzmiewał w niej jakiś ton odpowiedzialności, kresu dzieciństwa i osamotnienia.Opowiedziałem memu przyjacielowi, po raz pierwszy w życiu odsłaniając takgłęboko skrywaną tajemnicę, o mojej, od najwcześniejszego dzieciństwa istniejącej,idei „dwóch światów", on zaś pojął natychmiast, że dzięki temu w samej głębi duszyzgadzałem się z nim i przyznawałem mu rację. Nie był jednak człowiekiem, który bytaką sytuację chciał wykorzystać. Słuchał mnie z uwagą większą niż ta, jaką darzyłmnie dotąd kiedykolwiek, i patrzył mi w oczy tak długo, aż musiałem wzrok odwrócić.Bo w spojrzeniu jego znowu dostrzegłem tę dziwną, iście zwierzęcą ponadczasowość,tę niewyobrażalną wręcz odwieczność.— Innym razem pomówimy jeszcze o tym — powiedział łagodnie. — Widzę, żemyślisz więcej, niż potrafisz powiedzieć. Jeśli jednak tak jest, to wiesz także, że nigdyw pełni nie przeżyłeś wszystkiego, co pomyślałeś, a to niedobrze. Wartość posiadabowiem tylko takie myślenie, które przeżywamy. A ty wiedziałeś, że twój „dozwolonyświat" był jedynie połową świata i usiłowałeś zakamuflować tę drugą połowę przedsamym sobą, tak, jak to robią księża i nauczyciele. To ci się nie uda! Nie udaje siębowiem nikomu, z chwilą gdy zaczął już myśleć.Głęboko mną to wstrząsnęło.— Ależ — krzyknąłem niemal — istnieją też przecież rzeczy naprawdę wzbronionei wstrętne, temu chyba nie zaprzeczysz! I takich rzeczy po prostu robić nie wolno,zabroniono je robić i tyle i musimy z nich zrezygnować. Wiem przecież, że istniejąmorderstwa i najrozmaitsze inne występki, ale czyż dlatego tylko, że one istnieją,mam ruszać w świat i sam stać się zbrodniarzem?— Dziś się z tą sprawą nie uporamy — łagodził Maks. — Z pewnością niepowinieneś nikogo zabijać, ani gwałcić i mordować dziewcząt, nie. Ale jeszcze niedoszedłeś do punktu, z którego dostrzec można, co właściwie oznaczają pojęcia„dozwolone" i „zabronione". Przeczułeś dopiero część prawdy. A reszta też do ciebiedojdzie, wierz mi! Odczuwasz na przykład teraz w sobie, od roku już mniej więcej,popęd silniejszy od wszystkich innych, a uważasz go za „zabroniony". Grecy zaś i wieleinnych narodów uczynili przeciwnie, uznając ów popęd za boga i cześć mu oddającpodczas wielkich uroczystości. A zatem to co „zabronione" nie jest wcale wieczne ibywa zmienne. Obecnie przecież każdy człowiek może spać z kobietą, z chwilą kiedywraz z nią zgłosił się do księdza i kiedy ją poślubił. U innych narodów natomiastsprawy te jeszcze dzisiaj przedstawiają się inaczej. Dlatego też każdy z nas musi samdla siebie dochodzić, co dozwolone, a co zabronione — dla niego zabronione. Możnanigdy nie uczynić nic zabronionego i być przy tym arcyłotrem. I odwrotnie także.Właściwie to tylko kwestia wygody! Kto za wygodny, żeby sam myśleć i sam sobie byćsędzią, poddaje się po prostu zakazom takim, jakie istnieją, i łatwo mu żyć. Lecz innisami czują w sobie przykazania i dla nich zabronione są rzeczy, które każdy człowiekhonoru czyni codziennie, natomiast dozwolone są dla nich rzeczy na ogół potępiane.Każdy musi odpowiadać za siebie.Nagle wydawało się, iż żałuje, że powiedział tak wiele, i urwał. Już wtedypotrafiłem uczuciowo po trochu pojąć, co w takich razach odczuwał. Chociaż bowiemzwykł tak lekko i pozornie niedbale mówić o swoich myślach, nie cierpiał jednakrozmowy „tylko dla gadania", jak niegdyś się wyraził. U mnie wyczuwał natomiastobok prawdziwego zainteresowania nadmiar zabawy, nadmiar radości z tej nibyuczonej paplaniny, czy coś w tym rodzaju, słowem: brak absolutnej powagi.Gdy odczytuję ostatnie z napisanych słów: „absolutna powaga" — przypomina misię inna scena, najbardziej pamiętna z tych, jakie przeżyłem z Maksem Demianem wtych wpółdziecinnych jeszcze czasach.Konfirmacja nasza zbliżała się i ostatnie godziny nauk poświęcone zostały kwestiikomunii. Pastorowi bardzo na tym zależało i wiele wysiłku wkładał w owe lekcje, wktórych istotnie odczuć można było pewien nastrój uroczystego skupienia. Leczwłaśnie w ciągu tych kilku ostatnich godzin lekcyjnych myśli moje związane były zinnymi sprawami, mianowicie z osobą mego przyjaciela. Z chwilą bowiem, gdyoczekiwałem tej konfirmacji, która, jak nam wyjaśniono, była uroczystym aktemprzyjęcia nas do kościelnej społeczności, nieodparcie nasuwała mi się myśl, że dlamnie wartość tych prawie pół roku już trwających nauk religijnych nie polega na tym,czegośmy się tu nauczyli, lecz na bliskości i wpływie Demiana. I bynajmniej nie byłemgotów zostać teraz przyjęty do społeczności kościelnej, lecz do czegoś całkiem innego:do jakiegoś zakonu myśli i indywidualności, który gdzieś przecież musiał istnieć naziemi, a za przedstawiciela czy wysłannika takiego zakonu uważałem megoprzyjaciela.Usiłowałem odepchnąć tę myśl, poważnie bowiem pragnąłem, mimo wszystko,przeżyć samą uroczystość konfirmacji w cokolwiek podniosłym nastroju, a wydawałomi się trudne pogodzić go z tymi moimi nowymi myślami. Lecz choć starałem się, jakmogłem, myśl ta nadal istniała uparcie i stopniowo jęła łączyć się z myślą o bliskiej jużuroczystości kościelnej; gotów byłem przeżyć ową uroczystość inaczej niż moi koledzy, miała ona dla mnie oznaczać przyjęcie do świata myśli, takich, jakie poznałem uDemiana.I w tych dniach właśnie, tuż przed jedną z lekcji, znowu żywą z nim stoczyłemdysputę. Przyjaciel mój był pełen rezerwy i jakoś się nie cieszył moimi wywodami,które zapewne były przemądrzałe i pyszałkowate.— Mówimy zbyt wiele — powiedział z niezwykłą powagą. — I mądre te wywodynie mają żadnej, absolutnie żadnej wartości. Oddalamy się jedynie od samych siebie.A oddalać się od samego siebie — to grzech. Człowiek powinien umieć skryć sięcałkowicie w samym sobie, jak żółw. Zaraz potem weszliśmy do klasy. Rozpoczęła sięlekcja, ja starałem się uważać, a Demian mi w tym nie przeszkadzał. Po chwili jednakjąłem wyczuwać od strony tej, gdzie on siedział przy mnie, coś osobliwego: jakbypustkę, chłód, czy coś w tym rodzaju, jakby miejsce to nagle opustoszało. I gdyuczucie to zaczęło mi doskwierać, obejrzałem się.Ujrzałem mojego przyjaciela siedzącego spokojnie i prosto, jak zawsze. Leczjednak wyglądał całkiem inaczej niż zwykle i promieniowało z niego, otaczało go coś,czego nie znałem. Wydawało mi się, że zamknął oczy, lecz zobaczyłem, że je maotwarte. Nie patrzały one jednak, nie były widzące, pozostawały nieruchome izwrócone do wnętrza, czy też ku niezmiernej jakiejś dali. Siedział całkowicienieruchomo, zdawał się też nie oddychać, usta jego wydawały się wyrzeźbione z drewna albo kamienia. Twarz jego była blada, równomiernie blada jak kamień, kasztanowewłosy wydawały się w nim całym najbardziej żywe. Ręce leżały przed nim na ławcepozbawione życia, bez ruchu, jak przedmioty, jak kamienie lub owoce, blade inieruchome, nie zwiotczałe przecież, tylko przypominające mocne i solidne osłonyukrytego w nich, silnego życia.Widok ten sprawił, że zadrżałem. On umarł! pomyślałem i omal nie powiedziałemtego głośno. Wiedziałem jednak, że nie umarł. Przywarłem, jak urzeczony,spojrzeniem do jego twarzy, do tej bladej, kamiennej maski, i czułem: to jest Demian!Bo taki, jaki był zazwyczaj, gdy ze mną chodził i rozmawiał, to był jedynie Demianpołowiczny, tymczasowo grający pewną rolę, zniżający się ku niej, uczestniczący wniej z uprzejmości. A prawdziwy Demian wyglądał tak właśnie jak ten, był takikamienny, prastary, zwierzęcy, skamieniały, piękny i zimny, martwy a potajemnie pe-łen niebywałego życia. I wokół niego ta cisza, pustka, przestwór, gwiezdneprzestrzenie, samotna śmierć!Teraz oto całkowicie ukrył się w samym sobie — wyczułem, wzdrygając się, inigdy nie doznałem dotąd uczucia takiej samotności jak w tej chwili. Nie miałem znim już nic wspólnego, był dla mnie nieosiągalny, bardziej odległy, niż gdybyznajdował się na najodleglejszej w świecie wyspie.Z trudem zdołałem zrozumieć, że nikt nie widzi tego prócz mnie! Wszyscypowinni tu patrzeć, wszyscy powinni się wzdrygnąć! Lecz nikt na niego nie zważał.Siedział nieporuszony jak pomnik, jak bożek — przyszło mi na myśl — sztywny,mucha usiadła mu na czole, wędrowała powoli po jego nosie i wargach, nawet niedrgnął.Gdzież, gdzie był teraz? Co myślał, co czuł? Czy znajdował się w niebie jakim, czyw piekle?Niepodobieństwem było dla mnie zapytać go o to. Gdy bowiem pod koniec lekcjizobaczyłem, że znowu żyje i oddycha, gdy spojrzenie jego spotkało się z moim, był takisam jak dawniej. Skąd wracał? Gdzie przebywał? Wydawał się zmęczony. Twarz jegonabrała znów koloru, ręce poruszały się, ale kasztanowe włosy pozbawione byłypołysku i jakby znużone.W ciągu następnych dni oddawałem się w mej sypialni kilkakrotnie nowemućwiczeniu: siadałem sztywno wyprostowany na krześle, nieporuszenie wpatrując się wjeden punkt, absolutnie nieruchomo, i czekałem, jak długo zdołam to wytrzymać iczego przy tym doznam. Lecz czułem się tylko zmęczony i doznawałem gwałtownegoswędzenia powiek.Wkrótce potem odbyła się konfirmacja, z której nie pozostały mi żadne godneuwagi wspomnienia.Wszystko się odtąd zmieniło. Dzieciństwo rozpadło się wokół mnie w gruzy,bezpowrotnie. Rodzice spoglądali na mnie z niejakim zmieszaniem. Siostry stały misię całkiem obce. Uczucie osobliwej trzeźwości wypaczało mi i osłabiałodotychczasowe radości i doznania, ogród wydawał się pozbawiony woni, las mnie nienęcił, świat cały otaczał mnie niczym sterty przeznaczonej na wyprzedaż starzyzny,książki zamieniły się w papier, a muzyka była jedynie hałasem. Tak wokół drzewa,jesienią, spadają liście, a ono tego nie czuje, deszcz spływa po nim, lub słońce, albomróz, a życie w owym drzewie wycofuje się powoli w najciaśniejsze i najtajniejsze jegozakamarki. I drzewo nie umiera. Czeka.Zapadła decyzja, że po wakacjach będę w innej szkole i po raz pierwszy wyjadę zdomu. Matka podchodziła do mnie niekiedy ze szczególną czułością, żegnając mniejuż naprzód i usiłując wszczepić do mego serca uczucia miłości, pamięci i tęsknoty.Demian wyjechał. Byłem sam.

DemianOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz