epiphany

85 14 8
                                    

Nienaturalnie wyginam palce gdzieś głęboko w kieszeniach swojego płaszcza, gdy podchodzę pod twój dom. Pękam, pękam jak balonik z wodą, bo łzy toczą się po moich polikach, a spękane od mrozu dłonie dalej dzielnie dzierżą piwonie. Uśmiecham się, jak najpiękniej potrafię, w końcu zawsze lubiłeś moje zęby. Nie pukam, po prostu wchodzę. Zielony dywan, który tymczasowy zmieniony został na biały, zapach pobliskiej naleśnikarni, piękne płomienie świec i ściany, marmurowe ściany.

Delikatnie muskam grawer, który tyle kosztował, paznokciem zdrapuję jakieś złośliwe zabrudzenie. Kwiaty wkładam do śnieżnobiałego wazonu, który stoi tam od zawsze, a potem zapalam kolejne światełko. Jest pięknie, chciałabym, żebyś mógł to zobaczyć.

Witam się z sąsiadem, który przyjechał do swojej córki Margo, pamiętasz ją, na pewno. Co sobotę wychodziła na taras, aby malować. Była niesamowicie uzdolniona. Przypominam sobie, jak poprosiłeś ją, by namalowała dla mnie szczyty Tatr. Byłeś z niej taki dumny, patrzyłeś na nią z takim uczuciem... Prawie tak, jak powinieneś patrzeć na mnie.

Nieświadomie zaciskam pięści i zanoszę się szlochem. Nie zasługiwałeś na mnie, na moją miłość, na nic ode mnie. Robię zamach i kopię mocno w twoje nazwisko, potem jeszcze raz, kolejny. Płaczę wniebogłosy, upadam ze zmęczenia. Wiem, że jestem tu teraz główną atrakcją, ale nie obchodzi mnie to, już nic mnie nie obchodzi. Moje dłonie i kolana znajdują się w błocie, unoszę się symetrycznie do twojej trumny zakopanej gdzieś głęboko pod ziemią. Staram uspokoić swój oddech, prawie udaje mi się powiedzieć to jedno słowo, którego nie zdążyłam ci przekazać tego jednego wieczoru. Tego wieczoru, kiedy wszystko się skończyło. Na cmentarzu nastaje cisza, jesteś tylko ty i ja. Ja i ty. Na zawsze. Przez chwilę myślę, że słyszę twój głos, że coś do mnie mówisz. Następne wydarzenia znam już zbyt dobrze.

— Puść mnie! — krzyczę, kiedy zimne dłonie łapią mnie za gardło. — Pomocy! — drę się najgłośniej, jak umiem, ale twój uścisk jest za mocny. Czuję, jak drętwieje mi ciało, jak moje kończyny przestają reagować. Zimny deszcz wpada do moich szeroko otwartych ust, które zapewne teraz już zsiniały. Ostatni raz patrzę prosto w twoje oczy.

A potem znowu wrzucam torby do mieszkania, do tego naszego, które wynajęliśmy tuż przed twoimi urodzinami. Uśmiecham się smutno, widząc kurz, stertę gazet, kilkadziesiąt pudeł, twoje medale. Wszystko na swoim miejscu. Ślepo szukam przełącznika światła, a gdy pokój się rozjaśnia, zauważam całą resztę bałaganu. Bałaganu, który zostawiłeś. Wzdycham głośno, wciągając za sobą ostatnią walizkę i zatrzaskuję drzwi. Moje osobiste piekło, z którego już nigdy się nie wyrwę. Twoje ciało na podłodze, oczy Andreasa pełne żalu i wściekłości. I moje usta, które nigdy już nie zdążyły powiedzieć zwykłego

przepraszam.

•••

koniec

sandcastles • r.freitagOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz