aftermath

165 29 8
                                    

Wrzucam torby do mieszkania, do tego naszego, które wynajęliśmy tuż przed twoimi urodzinami. Uśmiecham się smutno, widząc kurz, stertę gazet, kilkadziesiąt pudeł, twoje medale. Wszystko na swoim miejscu. Ślepo szukam przełącznika światła, a gdy pokój się rozjaśnia, zauważam całą resztę bałaganu. Bałaganu, który zostawiłeś. Wzdycham głośno, wciągając za sobą ostatnią walizkę i zatrzaskuję drzwi.

Gdy wchodzę do salonu, od razu zauważam pusty kubek po herbacie. Pewnie to była czarna, bez cukru, gorzka jak cholera. Bo przecież taką lubiłeś najbardziej. Wszystko pokryte jest pyłem starości, gdzieniegdzie widać pajęczyny, w kominku leży suchy jak wiór chrust, a zdjęcia na ścianach wyblakły. Ten dom umarł, a ja musiałam to zaakceptować. Szybko budzę się z amoku, zabieram swoje rzeczy na górę, następnie wchodząc do sypialni. Nic się nie zmieniło, jest dokładnie tak, jak w dniu, kiedy odszedłeś. Poduszki są porozwalane, lustro potłuczone w drobny mak, ubrania na podłodze. Z samego widoku można wywnioskować, w jakim pośpiechu byłeś, jak bardzo chciałeś stąd uciec. Przełykam głośno ślinę i schodzę na dół, do końca dnia sprzątam twój chaos.

Gdy dochodzi dwudziesta pierwsza, wracają sąsiedzi z naprzeciwka. Słyszę, jak jakaś młoda dziewczyna śmieje się wniebogłosy i tylko się na to uśmiecham, bo my przecież też tacy byliśmy, pamiętasz? Kiedy ich kroki cichną, zdaję sobie sprawę, że stoją pod naszymi drzwiami. Nic nie mówią. Prawdopodobnie fakt, że w mieszkaniu, które stało puste przez pięć lat, nagle pali się światło, trochę zbił ich z tropu. Ja natomiast dalej sączę swoje wino, przeglądając jakąś norweską gazetę, którą wepchnięto mi na lotnisku.

Ścielę łóżko, upewniam się, czy na podłodze nie leżą odłamki szkła. Opuszkami palców przesuwam po jednej z twoich jedwabistych koszul, kuszę się nawet o odurzenie się jej zapachem. To twoje perfumy. Uśmiecham się do siebie, wkładam swoje ubrania, zamykam szafę. Głucha cisza przeszywa mnie od środka, zamykam oczy, widzę cię. Widzę nas, cieszących się z własnego życia. Widzę każde śniadanie, obiad i kolację. Widzę urodziny, imieniny, Święta, Puchary Świata. Widzę ból w twoich oczach. Widzę stratę.

Mój telefon zaczyna wibrować, więc to na nim skupiam swoją uwagę. Urządzenie rozświetla alert o dwóch wiadomościach i jednym nieodebranym połączeniu, na co tylko wciągam głośno powietrze i odwracam ekran szybą do środka. Nie mam ochoty, nie mam siły.

Następnego dnia postanawiam tchnąć w mieszkanie trochę życia, mam zamiar kupić kwiaty. Wkładam swój najelegantszy płaszcz, opatulam się ciepłym szalem. Moje dłonie jak zwykle sine od mrozu, dzielnie dzierżą bukiet białych piwonii. Po drodze decyduję się zakupić również twoją ulubioną herbatę, gdybyś kiedykolwiek jeszcze miał zamiar tu zagościć. Jakbyś jeszcze raz miał mnie pokochać.

Z piwnicy wyjmuję białą pokaźną choinkę, którą stawiam pośrodku apartamentu. Wszędzie rozwieszam piękne światełka, poprawiam każde nasze zdjęcie. Rozpalam w kominku, wsłuchuję się w utwór twojego ulubionego zespołu, który właśnie leci w radiu. Stukam paznokciami o blat szklanego stołu. I tyle mi wystarczy.

Stoję chyba już z godzinę przed ogromnymi oknami z widokiem na Frankfurt. Jakbym czekała aż wrócisz, ale na próżno. Zaciskam mocno szczękę, aby tylko nie płakać. Kazałeś mi nawet o sobie nie myśleć, kazałeś zapomnieć, wyrzucić nasze wspomnienia. Mój telefon znowu dzwoni i tym razem odbieram. Nie mija zbyt długo, nim jestem gotowa do wyjścia, a Andreas stoi w moich drzwiach. Nazwałbyś nas zdrajcami. I może by nam się należało.

•••
hi guys welcome to chilli's

sandcastles • r.freitagOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz