Część I

381 25 18
                                    


W niewielkim domostwie na skraju miasta, gdzie kurz mieszał się z nieuprzątniętym, zaschniętym błotem, mieszkańców ze snu wybudził krzyk. Krzyk nie były niczym niezwykłym, dzieci ryczały cały czas, często z głodu, a często ze złości, więc matka nawet nie trudziła się, by do nich wstawać. Tak samo jak zmęczony pracą od świtu do nocy ojciec.

To jednak nie one nie dawały spać w nocy, a najstarszy syn, który wybudził się z koszmaru z panicznym krzykiem na ustach. Pled, na którym leżał, był mokry od potu, mokre były jego włosy i skóra. Ciało miał jak z kamienia, ciężkie, niemalże niewładne, siłę woli jednak większą, dlatego poruszał się z ogromnym wysiłkiem na sienniku.

Deski skrzypnęły, gdy bose stopy zetknęły się z ich powierzchnią. Dźwięk w niezmąconej niczym ciszy wydawał się głośniejszy niż za dnia. Głośny na tyle, że Philip bał się, że zbudzone wcześniej dzieci zaraz przylecą do niego z izby obok. Nie chciał tego, dlatego stanął w bezruchu i nasłuchiwał. Serce biło mu nienaturalnie szybko. Ciało zroszone potem obsychało dzięki podmuchom letniego wiatru; wciąż ociężałe, wciąż niezdolne do płynnych ruchów.

Sylwetka w ciemności poruszyła się dopiero, gdy oddechy domowników się wyrównały. Deski dalej skrzypiały, mimo że umazane brudem stopy starały się unikać tych najgłośniejszych, by nie robić hałasu.

Philip ostatnio często wędrował do okna w środku nocy, trasa ta była mu więc dobrze znana. Mógł przemierzyć ją w całkowitej ciemności, nawet gdy nie widział chociażby zarysu własnych dłoni. Nie potrzebował ich widzieć. Chciał tylko zaczerpnąć świeżego, nocnego powietrza. Chciał uspokoić myśli, wsłuchując się w szum płynącej niedaleko rzeki, chociaż to nie pomagało. Szum ten jakby brzęczał mu w głowie.

Z dnia na dzień coraz bardziej i bardziej. A w nocy... W nocy zdawał się go wzywać.

Gdyby nie był tak zmęczony wyszedłby i teraz. Z ulgą stanąłby boso na miękkiej trawie i zaciągnąłby się powietrzem w lesie, pachnącym ziemią i rosnącymi wokół iglakami. A potem przemierzyłby najkrótszą dróżkę nad rzekę i zanurzyłby w niej dłonie. Chłodna woda ukoiłaby opalone letnim słońcem ciało, swobodnie przepływałaby między palcami, a potem spływałaby z twarzy i włosów, wpadałaby za koszulę przynosząc ulgę.

Philip jednak był zmęczony pracą w porcie, gdzie rozładowywał towary tak ciężkie, że nieraz niemal łamały go w pół i gdzie naprawiał drewniane statki, waląc młotkiem tak długo, aż nie czuł rąk. Czasami przekopywał łopatą brzeg rzeki, czasami wyławiali siatkami ryby a rzadko miał to szczęście, że oprowadzał przybyszów po mieście.

Wszystko to sprawiało, że nie decydował się opuszczać domu na dłuższe, nocne wędrówki. Musiał niedługo wrócić do łóżka, jeżeli chciał dostać pieniądze za jutrzejszy dzień. Bywało bowiem, że stary Ateron mu ich odmawiał, kiedy widział, że chłopak był niewydajny – robił za mało i zbyt wolno. Odmawiał mu zbyt często, by Philip mógł pozwolić sobie na kolejne razy.

Stłumił potrzebę wyjścia. Zamiast tego zapatrzył się w zachmurzone niebo i księżyc, który powoli wychylał się zza góry. Dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze budził się, kiedy wioska była pogrążona w mroku i tylko góra była oświetlona niebieskawym światłem.

Potrząsnął głową. Jego długie, czarne włosy za dnia zawsze splątane w ciasny warkocz połaskotały go w szyję. Koszula nocna wymięta i sztywna od brudu zaszeleściła. Deski ponownie skrzypnęły.

Sylwetka poruszyła się, stapiając się na powrót z ciemnością panującą w głębi pokoju, a następnie ułożyła się płasko na twardej pryczy. Nie widać było w mroku, jak ciemne oczy błądzą spojrzeniem po suficie, mimo że nie były w stanie niczego dostrzec.

Po drugiej stronie lustraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz