1.

106 7 9
                                        

Trzydziestoczteroletnia Susanne obserwowała zachodzące, letnie słońce z tarasu swojego jednorodzinnego domu, a jej długie, kręcone rude włosy rozwiewał lekki wiatr. Zewsząd słychać było niknący śpiew ptaków, rzadziej dźwięk przejeżdżających samochodów z przodu domu. Dobrze jej się mieszkało na tym osiedlu, lubiła to miejsce. Wokół sami przyjaźni sąsiedzi, wśród których zyskała kilku oddanych i wspaniałych przyjaciół. Często urządzali sąsiedzkie grillowanie, na którym zawsze znakomicie się bawili. Przyglądała się swojej czteroletniej córeczce Annie, która goniła za ich labradorem Louie. Jej dwa lata starszy mąż James nazwał go tak na cześć Louie Andersona, komika, o którym powstał animowany serial. Minimum dwa razy w tygodniu sadza sobie Annie na kolanach i ogląda z nią kreskówkę. Twierdzi, że to klasyka. Sue w tym czasie albo siedzi z nimi, albo zajmuje się robieniem posiłków czy sprzątaniem.

-Mamusiu, zrobisz mi na kolację parówki?- rozległ się trochę piskliwy głosik dziewczynki. Wpatrywała się w mamę swoimi oliwkowymi oczami, a na jej policzkach gościły wielkie rumieńce spowodowane bieganiem. Dwie kitki na boku głowy, wcześniej przewiązane czerwonymi wstążkami, były w wielkim nieładzie, a grzywka rozwiana przez wiatr.

-Hm...- Susanne udawała zamyśloną.- W porządku, ale pod jednym warunkiem.

-Jakim mamusiu?- spytała lekko już zniecierpliwiona Annie.

-Grzecznie dzisiaj pójdziesz spać, dobrze?- uniosła brew na malucha, a ta podniosła swój mały paluszek wskazujący, dotykając nim brody, zastanawiając się, czy propozycja mamy jest warta parówek. -W porządku.

Przytaknęła i wróciła do zabawy z psem. "Muszę przestać zakladać jej sukienki, kiedy wychodzi na dwór" pomyślała z rozbawieniem Sue. Miała rację, sukienka dziewczynki, wcześniej czerwona w białe grochy, teraz była czerwona w zielono-brązowe plamy. Kobieta usłyszała, jak ktoś wychodzi na taras. Obróciła się i dostrzegła zmęczony uśmiech męża.

-Wreszcie w domu, nawet nie wiesz, jaki jestem zmęczony- cmoknął żonę w policzek.

-Hej skarbie, jak było w pracy?

-Całkiem nieźle, dzisiaj mieliśmy sporo klientów, myślimy o zatrudnieniu nowego kucharza. No i zgłosił się do nas zespół z dość dziwną nazwą, "pod piwnicą", tak się chyba nazywają. Jutro sprawdzimy jak grają.- Streścił James.

Mężczyzna miał swój własny pub, w którym serwowano dobre jedzenie i muzykę na żywo. Kochał swoją pracę, jego pracownicy byli również przyjaciółmi, pomagali sobie, bawili się razem i rozmawiali. Lubił atmosferę panującą w pubie, była taka rodzinna, a ludzie do niego przychodzący, byli najczęściej zadowoleni. Mieli kilkunastu stałych klientów, którzy regularnie odwiedzali to miejsce.

-"pod piwnicą", dość... ciekawa nazwa- zaśmiała się Susanne.

-Masz rację, jutrzejszy dzień będzie pełen wrażeń- odpowiedział i skierował wzrok na córkę biegnącą ku niemu. Złapał ją i podrzucił, niemal od razu łapiąc, a ona śmiała się, jakby to była najwspanialsza rzecz na świecie.

W takich chwilach Sue dziękowała losowi, że trafiła jej się tak wspaniała rodzina, cudowne życie, o którym niektórzy mogą pomarzyć. Stabilizacja, ciepło, miłość, przyjaźń. Nie musiała się martwić o zbyt wiele, ważne było tu i teraz.



Tyle na początek, z niecierpliwością czekam na opinię, gwiazdki, słowa krytyki... mam nadzieję, że się spodoba :)


Eteryczność szeptuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz