beautiful thinking; well mind
Gdy białe światło przebiło się przez cienkie, kruche szkło, po czym rozbiło się finezyjnie na siedem, tak wspaniale różnych od siebie kolorów, z cienkich ust wydobył się wielki zachwyt, dogłębny i prawdziwy, co zaparł dech w rozedrganej od emocji piersi. Turkusowe oczy z uwielbieniem wpatrywały się w ten mały, ulotny cud, a ich właściciel pogrążył się w przyjemnej melancholii, będąc myślami o wiele dalej niż najdalsze równiny, pokryte pachnącą, młodą trawą i pięknymi, rocznymi kwiatami, które wspominał ciepło — podobnie jak bystre promienie słoneczne na bladej, alabastrowej skórze. Powietrze pachniało porannym wiatrem i uroczą nutą drogiego, czerwonego wina.
Venti był na tyle ekscentryczną, choć przy tym słodką osobą, że niewielu mogło poszczycić się jego dogłębną, prawdziwą predylekcją. Młody mężczyzna — w duchu nadal bowiem czuł, że miał te naście, może ścia lat — dobierał sobie towarzyszy z niebywałą uwagą, by nie orzec, iż precyzją. Każda persona, która doznała zaszczytu, by nazwać się jego bliskim znajomym, była w wcześniej starannie rozkładana przez chłopaka i jego bystry, ostry wzrok na czynniki pierwsze, by określić, czy nadaje się do tego tytułu. Zazwyczaj nikt nie wypowiedział w jego stronę zażalenia ani słowa skargi podczas rozmowy, śmiesznie przez niego nazywanej kwalifikacyjnej, co skutkowało ciężkim, markotnym pomrukiem. Jednak osoby, przeszywane na wskroś z pozoru przemiłym wzrokiem z przymkniętymi ujmująco powiekami, oddające to samo spojrzenie lub po tym pytające, czemu ma służyć coś tak trywialnego, jak walka na to, kto dłużej utrzyma pasywno-agresywny wzrok, od razu trafiały na listę potencjalnych kandydatów. Venti był obsesyjnym wyznawcą tego, iż oczy to przecudne zwierciadła duszy i da się z nich zobaczyć kompletnie wszystko, co chce się wiedzieć. Uwielbiał studiować ludzkie tęczówki, dopatrując się w nich scenerii lasów, łąk czy horyzontu, co dzielił błękitne niebo i granatowy ocean na dwie, idealne części.
Szczupły, lekko zaróżowiony palec wsunął pod rajską żółć w palecie tęczy, która rozlała się nieelegancko na drewnianym, barowym stoliku. Ten akurat kolor górował w ostatnim czasie na zaszczytnym, pierwszym miejscu w hierarchii różnobarwnych odcieni. Ukochał go niezmiernie od momentu, gdy przestraszone, sarnie, podobne kolorem do wulfenitu, duże oczęta spoczęły na nim w Szepczącym Lesie. Poczuł wtedy dreszcz, tak ekscytujący, jak nigdy dotychczas. Piękne, świecące kamienie szlachetne zetknęły się na chwilę z czystym, bezchmurnym, letnim niebem, dopełniając się bez słów. To całe zajście trwało niedługo, bo sekundkę, może półtora — boląco szybko przemijające chwile najbardziej wżerały mu się w pamięć. Ale czas się zatrzymał. Nawet wiatr spowodowany przez rozjuszonego Dvalina mu nie przeszkadzał. Rozkoszował się cudnym widokiem, niewzruszony przez nic dookoła – i gdyby wtedy mógł, pokusiłby się o wiele dostojniejsze przywitanie. Byłby w stanie złożyć się w pół w ukłonie, niechby sam jego płaszcz dotknął ziemi, aby następnie uraczyć tę uroczą istotkę najpiękniejszym uśmiechem.
Zgrzyt starych, wysłużonych drzwi przykuł jego uwagę, sprawiając, że spojrzał zaciekawiony przez ramię na gościa, stojącego w progu tawerny. W momencie serce zabiło dwa razy mocniej, a na wcześniej blade policzki wlał się delikatny rumieniec, gdy dostrzegł długi, blond warkocz z jasną bandaną na końcu.
– Dzień dobry~ – przywitał się pierwszy wesołym tonem, opierając brodę o dłoń.
Na lekko opalone, śliczne lico wdarło się nieprzyjemne zakłopotanie, co Venti przyjął z dozą zaniepokojenia. Przybysz zazwyczaj odwzajemniał uśmiech, tak przez niego upragniony. A dziś? Gdzieś tam zamajaczył smutek, szybko jednak zmyty przez maskę zmęczenia.
– Dzień dobry – mruknął dość niemrawo, gdy usiadł obok chłopaka na wysokim stołku barowym. Położył ręce na blacie, ale wcześniej machnął do Charlesa, by przyniósł mu kufel piwa, a brodaty mężczyzna kiwnął głową i zniknął za drzwiami koło baru.
Granatowowłosy zmarszczył brwi nieoględnie, co nie uszło uwadze chłopakowi o oczach słodkich jak świeży miód. Niezbyt wiedział, co działo się z jego humorem, jednak ten moment wystarczył, by po jego kręgosłupie przebiegł dreszcz zmartwienia.
Blondyn był osobą dosyć zamyśloną, chodzącą wiecznie z głową w chmurach. Dla większości trudno było dostrzec w nim często coś więcej niż znużenie lub zadumanie. Venti jednak przypatrywał mu się raz po raz, więc wyćwiczony był w wyłapywaniu jego minimalnie zmieniających się nastrojów, co graniczyło już chyba z absurdem. Ale jak mógłby odmówić sobie patrzenia na te subtelnie rozchylone usta, gotowe wydać z siebie ciche westchnięcie? Jak śmiałby oderwać się od tych dwóch bursztynów, które wpatrywały się we wszystko z ukrytą głęboko ekscytacją? Chłopak był przecudną postacią pod każdym tego słowa znaczeniem. Lśnił w pogodne dni niczym Słońce. Zatrważająco pięknym blaskiem. Z tego właśnie powodu Venti'ego ogarniała trwoga. Nie chciał, by jego małe słoneczko gasło w oczach.
– Coś cię gryzie? – zadał pytanie spokojnym tonem, a kiedy rozmówca westchnął ciężko, i on westchnął, równie ociężale. – Aether.
Wymawiał jego imię niezwykle rzadko. To słowo, składające się tylko z sześciu liter, dźwięcznie układające się na języku, brzmiało jak najcudowniejsza pochwała, jednocześnie jak najgorsze przekleństwo. Venti śmiał zauważyć, że poczuł przy tym posmak wanilii, pomieszanej z cynamonem i skórką cytryny.
Blondyn zagryzł wargę, chcąc ukryć zażenowanie. Nie umiał przyznać się, jak bardzo lubił, gdy bard wypowiadał jego imię, dodatkowo z takim przejęciem. Przyprawiało go to o szybsze bicie i tak niespokojnego serca.
– Proszę, podaj mi dłoń. – Turkusowooki włożył na usta pokrzepiający uśmiech i sam wystawił ku towarzyszowi rękę. – Łatwiej będzie ci odgonić złe myśli.
Aether na początku miał pewne obawy, kłębiące się niemiło w głowie, jednak po kolejnym, splecionym kojąco spojrzeniu z jasnymi, przypominającymi letnie, czyste niebo oczami, wątpliwości wyparowały, kiedy otoczyły go uspokajającym, ciepłym wietrzykiem. I on podał mu rozdygotaną, zaróżowioną dłoń o smukłych palcach, którą Venti objął swoją z ogromną czułością. Zachowywał się, jakby trzymał właśnie najcenniejszy skarb tej ziemi, jakby piękno jego ślicznej skóry miało zostać zniszczone doszczętnie przez najlżejszy dotyk.
– Cokolwiek się dzieje, jesteś tu bezpieczny – powiedział głosem wpadającym w szept, tak delikatnym, że jedynie blondyn był w stanie usłyszeć to, co mówi. Gdy tak bawił się słowami, kreślił małe kółka po wewnętrznej stronie dłoni chłopaka. – Uwielbiam Twoje oczy. Są jak złoto. Najszczersze.
Aether napełnił płuca słodką wonią białych magnolii, kwitnących akurat za murami miasta. Zarumienił się wściekle po same uszy i odwrócił wzrok, bo tak właśnie pachniała każda rozmowa z tym uroczy bardem.
CZYTASZ
⟬✓⟭ Aesthete | Aether x Venti
Fanfictionʟᴏᴠᴇ ʏᴏᴜ ғᴏᴜɴᴅ ᴍᴇ ɪɴ ᴛʜᴇ ᴛʀᴇᴇs﹐ ᴄɪᴛʀᴜs ᴏɴ ᴍʏ ʟɪᴘs﹐ ʟᴇᴍᴏɴ ᴛᴇᴀ ᴏɴ ᴍʏ ғɪɴɢᴇʀᴛɪᴘs ﹣ ᴀʀᴇ ʏᴏᴜ ғᴀsᴄɪɴᴀᴛᴇᴅ﹖ ꃼ Och, mój miły, ukochałem twe złote oczęta od momentu, w którym po raz pierwszy dane było mi je dostrzec ꃼ ✩。:*•.───── ❁ ❁ ─────.•*:。✩ ꃼ ғʟᴜғғ/ ғʀ...