14 sierpnia 1874, Włochy
Cześć, Najukochańszy
Czasem myślę, że to nie musiało się tak skończyć.
Czasem chciałbym, żeby nigdy się nie zaczęło.
Czasem chciałbym, żeby nigdy się nie skończyło.
Często myślę o tamtym dniu. O tym, w którym umarłeś. Ludzie mówią, że rany goją sie z czasem. Nie wierzę w to. Może dlatego, że cały czas rozdrapuję strupy na mojej duszy, nie dając im się zabliźnić.
Ten dzień był jak każdy inny. Słońce powoli wychodziło zza chmur po deszczu, a ja czułem się cudownie. Wtedy pierwszy i ostatni raz nazwałem Cię "Dzieckiem Boga". Twój śmiech słyszał chyba każdy w promieniu kilku kilometrów. A ja odchyliłem tylko głowę i słuchałem dźwięku, który wydawał mi się złocisty i słodki jak miód. To był czas zmian. Zakochałeś się, choć obaj wiedzieliśmy, że była to miłość wymuszona. Stałeś się tym, czego wszyscy od Ciebie oczekiwali, a i ja taki się stałem. Zepchnąłeś wszystko w głąb siebie. Udawałeś, że nie masz cienia i uwięziłeś wszystkie negatywne emocje w swoim ciele. One nie zaakceptowały tego wygnania; objawiły się w chorobach. Za każdym razem, gdy widziałem Twoją krew kapiącą na dorgie kafelki w moim domu, myślałem, że i Ja umrę. Odczuwałem Twoją mękę tak, jakby była moją, a Ty odczuwałeś moją tak, jakby była Twoją. Ta więź nie była zwyczajna i czuliśmy to obaj. Nie chodzi nawet o emocje, jakie nami targały, o złoża cierpienia powoli wyniszczające nas i dające nam ukojenie; chodziło o coś innego. Nie mam pojęcia jak opisać to, co było między Nami, ale Ty doskonale wiesz, o czym mówię. Nasze energie uzupełniały się, potrafiliśmy zrozumieć się bez słów. Gdy pływałeś, twoje włosy stawały się ciemno brazowe i przyklejały się do twarzy. To był zabawny widok. Chwaliłeś się, jak długo możesz zanurzyć głowę pod wodą. Ja bałem się tego żywiołu, więc siedziałem na trawie i obserwowałem twoje wysiłki. Wziąłeś głęboki wdech i zanurkowałeś. Długo się nie wynurzałeś. Na początku nie czułem niepokoju, zaczął on we mnie kiełkować po kilkudziesięciu sekundach. Gdy zobaczyłem krew w wodzie, nie wiedziałem co robić. Miałem tysiące myśli naraz, a żadna nie była sensowna. Nienawidzę się za to, że nie zareagowałem. Po prostu stałem tam i patrzyłem na czerwoną wodę. Byłem sparaliżowany. Opamiętałem się jednak i wskoczyłem do wody. Zmierzyłem się z największym lękiem, by Cię uratować. Chociaż nie umiałem pływać, cudem udało mi się wyciągnąć Cię na brzeg. Nie płakałem. Patrzyłem na tą twarz, która zwykle była bardzo opalona, lecz teraz miała kolor białego pergaminu. Otworzyłeś usta.
"- Powiedz, że mnie kochasz teraz. Jeżeli tego nie zrobisz, będziesz żałował do końca życia - wyszeptałeś, charcząc.
- Nie umrzesz. Będziesz żył, będziesz miał długie szczęśliwe życie. Nie pozwolę ci odejść. Nie teraz - mój głos zaczął się łamać, a w oczach pojawiły się pierwsze łzy.
- Już za późno. Boję się."
Twoje ciało stało się wiotkie. Nie zamknąłeś oczu, były one szklane i wpatrywały się w niebo.
"Kocham Cię" wyszeptałem. Ale było już za późno. Dusza zdążyła ujść z Twojego ciała. Zastanawiam się, gdzie wtedy poleciała. Może do Lepszego Świata? A może - wręcz przeciwnie? Może po śmierci nic nie ma, a Ty obróciłeś się w nicość? Pocieszam się myślą, że gdzieś tam jesteś. Że obserwujssz mnie, kiedy piszę z bólem ten list. Pamiętam twarz Twojej matki, gdy się o tym dowiedziała. Nigdy nie zapomnę widoku ludzi na ulicy, rzucających ukradkowe spojrzenia. Wszyscy wiedzieli.
Wszyscy.
Niedługo mija rok od Twojej śmierci. Miałeś rację, wiesz? Naprawdę żałuję, że nie powiedziałem Ci wtedy, że Cię kocham. I nigdy nie będę mógł spojrzeć w te oczy i wypowiedzieć tych słów. Zrobię więc to teraz, kiedy fizycznie już Cię nie ma.
Kocham Cię, Willu Solace.
Kocham i zawsze będę kochał.
To mój ostatni list do Ciebie.
Kocham Cię,
Nico
CZYTASZ
❛❛ᴛʀᴢʏ ʟɪsᴛʏ | sᴏʟᴀɴɢᴇʟᴏ ᴀᴜ❜❜
Fanfic❃❃❃ Bo Nico di Angelo chciał tylko miłości, A nie złamanego serca. ❃❃❃