1

11 0 0
                                    


          Powiadają, że pałac w Dellaei jest miejscem, za które każdy by zabił byle móc spędzić tam choć chwilę. Ogromna budowla z białego kamienia wzniesiona przez najlepszych architektów w całym królestwie wręcz powalała rozmiarem. Duże okna rozpościerające nieziemski widok na całą krainę, niezmierzone bogactwa zdobywane przez wiele lat, sale większe niż miejskie domy, a noszone tam stroje przeciekały drogimi kamieniami i wykwintnym materiałem. Wszyscy podróżni przybywający z sąsiednich królestw wzdychali na widok tej wielkiej budowli, która według wielu była najlepszym osiągnięciem od wielu lat. Cóż, ja zabiłabym za to, by móc mieszkać jak zwykły człowiek, który patrząc na ten przerośnięty budynek widziałby coś innego niż ból i kłamstwa szerzone na przestrzeni lat. Kiedy zdradzieckie promienie wschodzącego słońca wdarły się do mojego pokoju, gdy tylko nastał świt rozchyliłam moje ciężkie od braku snu powieki i powoli wygramoliłam się z łóżka. Jest środek lata, więc już o tak wczesnej godzinie temperatura jest nie do zniesienia. Dellaei słynie z gorących lat i srogich zim, które biedniejsi mieszkańcy ledwo wytrzymują finansowo. Kiedy moje stopy dotknęły chłodnej starej drewnianej podłogi przeciągnęłam się szybko i ciężkim krokiem podążyłam do umywalki z lustrem. Mój pokój tak naprawdę był jednym, średniej wielkości pomieszczeniem o czterech prostych kremowych ścianach poszarzałych już od upływu czasu. Stało tu stare dość zużyte już ciemno drewniane łóżko, mała komódka na parę drobnych ubrań, umywalka z lekko pękniętym lustrem, co niestety było z mojej winy, oraz lekko uszkodzone drzwi prowadzące do ubikacji. Może to nie luksusy ale lepsze to niż nic. Opłukałam moją zmęczoną twarz zimną wodą i obejrzałam się w lusterku. Moje farbowane brązowe włosy sięgające za łopatki sterczały teraz na wszystkie strony, pod moimi błękitnymi oczami miałam ciemne worki od zmęczenia i braku snu spowodowanego częstymi koszmarami, a ciało dość chude poznaczone bliznami. Przeczesałam włosy palcami i splotłam je w warkocz spięty kawałkiem rzemyka. Przebrałam się w luźną granatową suknię na grubych ramiączkach do kostek i czarne sandałki na gumowej cichej podeszwie. Na nadgarstkach jak zawsze mam dwie metalowe bransolety, których nie da się zdjąć. Zanim wychodzę rzucam jeszcze szybkie spojrzenie na moje zakratowane okno za którym widać jak na ulicach miasteczka zaczynają zbierać się handlarze i rybacy rozstawiając swój towar gotowi zarobić parę groszy. Z tej wysokości  wyglądają jak procujące mrówki. Ciężko wzdycham i otwieram drzwi za którymi jak co dzień znajdują się dwaj milczący umięśnieni strażnicy. Nie odzywając się zaczynają prowadzić mnie w stronę pałacowej kuchni. Mijały nas inne kobiety ubrane jak ja, w różnym wieku, jedne młode pewnie w moim wieku, inne starsze ze zmarszczkami na twarzach i włosami połyskującymi srebrną siwizną, lecz żadna inna nie miała obstawy w postaci dwóch uzbrojonych w szable gwardzistów obserwujących cię na każdym kroku. Po niedługiej przechadzce przeszliśmy obok wielkich potężnych drewnianych wrót prowadzących do komnaty jadalnianej, i zatrzymaliśmy się  przed małymi ukrytymi drzwiczkami dla służby. Przekroczyłam próg zostawiając gwardzistów przed wejściem, nigdy się tu nie zapuszczali, i weszłam do znanego mi z codziennych obowiązków pomieszczenia kuchennego. W środku był gwar, tuzin kobiet podzieliło się obowiązkami i jedne piekły drugie zmywały inne obierały warzywa a kolejne sprzątały bałagan zrobiony przez poprzednie. Kiedy tylko zauważyłam znajomą mi poznaczoną zmarszczkami twarz uśmiechnęłam się pod nosem i skierowałam się do jej właścicielki. 

- Dorothy! - podeszłam do kobiety w podeszłym wieku i ją uścisnęłam. Zaskoczona odwzajemniła uścisk i zaczęła się śmiać.

- Vivien kochana jak miło cię znowu widzieć.- zlustrowała mnie swoim mądrym spojrzeniem- Nie było mnie tu raptem miesiąc a ty wyglądasz jakbyś przez ten czas nic nie jadła chudzino! - zmierzyła mnie wzrokiem jeszcze raz i spojrzała na stół obok którego stała. Podążając za jej wzrokiem zobaczyłam cudowne i jedyne w swoim rodzaju cynamonowe bułeczki z lukrem. Nikt nie wie jak Dorothy je robi, ale na sam ich widok ślinka mi cieknie. Uśmiecham się chytrze do kobiety która jest mi prawie jak babcia i łapię za pierwszą z brzegu słodycz i pakuję ją sobie do ust. Kobieta spojrzała na mnie po czym zaczęła trząść się ze śmiechu.

- Jesteś cała w lukrze Vivi -mówi nadal się ze mnie śmiejąc. Pochłaniam resztę bułeczki i przecieram swoją twarz. Faktycznie była cała nim pokryta. Lekko się uśmiecham i zaczynam wykonywać swoje obowiązki. Tu obieram ziemniaki, tutaj wyrabiam ciasto na chleb, potem pomagam roznosić zastawę na ogromny podłużny stół w komnacie jadalnianej. Nakrywamy do stołów, roznosimy razem z resztą parujące jedzenie. Tak właśnie mija mi cały poranek bo kiedy wszyscy mieszkańcy pałacu zaczynają zbierać się do komnaty jest już południe. Kiedy ważne osobistości takie jak mój wuj Beron - Król całego kontynentu na którym mieszkamy, jego okrutny pierworodny syn Kain, oraz młodszy Tristan, inni wysoko urodzeni członkowie dworu, doradcy i takie tam zajadają się pysznościami ja sprzątam i zmywam razem z resztą służek i kucharek po wcześniejszych przygotowaniach. 

Moje ręce same już odmawiają posłuszeństwa gdy moich dwóch osobistych gwardzistów odciąga mnie od moich obowiązków.

- Panienka idzie z nami, król pani oczekuje - wpatrują się we mnie i wyczekują. Ciarki przechodzą mi przez całe ciało. Nie tego się spodziewałam. Wuj nigdy raczej nie każe mi do siebie przychodzić, a jak już to zawsze źle się to dla mnie kończy. Wiem, że jak się nie ruszę to strażnicy zaciągną mnie tam siłą, wiec powoli ruszam się z miejsca i kieruje za nimi. Idę przyglądając się zamkowym korytarzom. Marmurowa posadzka jest tak czysta, że można się w niej przejrzeć, a złote żyrandole zwisają z wysokich sufitów. Ciekawe co mnie czeka. Ostatnim razem kiedy musiałam iść przed oblicze króla miałam piętnaście lat i próbę ucieczki z tej złotej klatki na swoim koncie. Złapało mnie tych dwóch baranów, którzy teraz mnie strzegą zanim zdążyłam choćby opuścić teren pałacu. Wolałam nie wspominać tego dnia. Kiedy o tym pomyślę czuję pulsowanie moich długich trzech blizn na plecach. Karą za próbę ucieczki była chłosta. Nadal pamiętam ból rozrywanej skóry i krew ściekającą na podłogę. Zostawiono mnie tam z otwartymi ranami na plecach. Samą. Po całym zajściu pojawiła się Dorothy i założyła mi bandaże i zaprowadziła do pokoju. Nie mogłam wstać z łóżka przez tydzień. Od tamtej pory nienawidzę ich wszystkich jeszcze bardziej. Zanim strach przejmuje nade mną kontrolę przypominam sobie, że tym razem nic nie zrobiłam by zasłużyć sobie na podobny los. Nie jestem już głupią nastolatką, nie będę się ich bać, mówię sobie w duchu. Od tamtego wydarzenia minęły cztery lata. Cztery lata mieszkania w tym bezdusznym miejscu. Cztery lata od momentu w którym miałam odwagę zrobić coś więcej niż tylko słuchać poleceń. Spoglądam jeszcze na swoje nadgarstki, na idealnie dopasowane bransolety. Podobno moi rodzice władali magią, a raczej niewielką jej częścią. Beron, kiedy moi rodzice zginęli a on został jedyną osobą, która jest ze mną choć trochę spokrewniona, przejął nade mną opiekę. Pierwsze co zrobił to nałożył mi te kawałki metalu. Miałam się nie wyróżniać, nie rzucać w oczy. Teraz myślę, że miałam być bezbronna, bezradna. Moc ukazuje się dopiero po ukończeniu dwunastego roku życia, ja miałam osiem kiedy tutaj trafiłam. Wątpię, że moi rodzice mieli w sobie choć odrobinę mocy, gdyby tak było nie zostaliby zabici tak łatwo. Wątpię też, że posiadam jakąkolwiek ja. Mój wzrok znów powędrował do drzwi kiedy jeden z gwardzistów popchnął mnie bym się ruszyła Nie było już odwrotu. Najciszej jak mogłam otworzyłam drzwi.

Dziedziczka dzikiego ogniaWhere stories live. Discover now