Ciężko jej było zapanować nad sobą.
— Ale Liza, kochanie!
Szli podjazdem, a cała droga powrotna odbyła się w ciszy. Mike czuł, że coś się stało. Co jakiś czas patrzył kątem oka na Lize, jednak zawsze zastawał ten sam widok. Obrażoną blondynkę, która najchętniej zrobiłaby mu awanturę już nad jeziorem. Jednak opanowała się, przynajmniej w tamtym momencie, a Mike siedział jak na szpilkach, czekając tylko, kiedy wybuchnie gniewem.
Liza natomiast stawiała ciężkie kroki i uprzednio zatrzaskując drzwi czerwonego Chevroleta, nie obdarzyła Robinsa nawet krótkim spojrzeniem.
Dom jej cioci prezentował się naprawdę dobrze. Znajdował się w północnej części Bradford, dzielnicy Los Angeles, w jednej z ładniejszych okolic. Nie dziwiło ją, że wybrała właśnie ten region - kwieciste krzewy i latarnie przypominały Paryż do tego stopnia, że Liza czuła się dziwne ciepło na sercu.
Dom cioci Diany natomiast odbiegał nieco od tych w sąsiedztwie - nie miał tyle kolumn, co okien, siedmiu salonów i kilku pokojów rozrywki. Biały, w środku zachowany w szarościach i jasnych kolorach beżu dawał wrażenie bardzo przytulnego i rodzinnego, nawet jak na samotną, choć spełnioną, kobietę po czterdziestce.
Przed imprezą nie miała za wiele czasu, by dokładnie wszystko zobaczyć. Mike zaproponował jej to kilka minut po przyjeździe z lotniska, gdzie Robins czekał z wielkim transparentem.
Teraz, gdy otworzyła drewniane drzwi i nieprzypadkowo zatrzasnęła je tuż przed nosem przyjaciela, zrzuciła z siebie białe tenisówki i podążając za ciepłym światłem kinkietów, przeszła korytarzem i doszła do kuchni.
Nie sądziła, że jej ciocia będzie na nich czekać. Nie towarzyszyła na lotnisku w odbiorze Lizy i Sophie, ponieważ przedłużyło jej się spotkanie, a gdy Mike porywał Darling na imprezę, jeszcze nie wróciła z pracy. Toteż zastała pusty dom i zero wiadomości od kogokolwiek, ze śpiącą Soph w jednym z pokoi.
— Liza, no dziewczyno! — krzyknął Mike, przechodząc przez próg drzwi wejściowych. Słyszała jego ciężkie stopy odbijające się o drewniany parkiet.
Ta natomiast wchodząc do kuchni, w której jeszcze nie miała szansy być tamtego dnia, dostrzegła białą zabudowę szafek w stylu klasycznym z elementami ciemnego drewna, a na środku przy wyspie, na jednym z wysokich taboretów, siedziała Ciocia Diana.
Liza, gdyby jej nie znała, nigdy nie pomyślałaby, że jest siostrą jej mamy. Bowiem Diana miała mieniące się w światłach jasne włosy, była o wiele wyższa i na pozór szczuplejsza od Chloe, matki Lizy. Choć mogła się mylić, w końcu nie widziała własnej mamy dobre kilka lat.
Czymś, co łączyło siostry Lafayette, Diane i Chloe, był niepodważalnie elegancki styl i wdzięk bijący ze środka kobiet. A patrząc na Diane, zdawać by się mogło, że wyglądała dokładnie tak samo jak kilka lat wcześniej, gdy po śmierci babci Lizy, a matki Diany, spędziły razem kilka tygodni żałoby. Choć minęło pięć lat, a nadchodzące urodziny Cioci zbliżały się wielkimi krokami, wciąż prezentowała się młodziej, niż mówiła data urodzenia.
Unosząc wzrok na siostrzenicę miała wrażenie, jakby patrzyła na siebie sprzed dwudziestu lat. Widziała swoje włosy, swoje oczy, swój uśmiech. Liza często śmiała się ze swych myśli, że może to nie Chloe jest jej matką, a właśnie Diana. I gdzieś tam w środku miała jednak wielką nadzieję, choć niemożliwą, że to prawda. Bo nikt nie chciałby mieć takiej matki, jaką była Chloe Lafayette.
— Dobrze, że nie wdałaś się w rodzinę swojego ojca — prychnęła, schodząc z krzesła. W kilka sekund objęła ramionami siostrzenicę, ściskając jej szczupłe ciało.
CZYTASZ
Miasto Aniołów
Teen FictionPoranki Darling pachniały konwaliami, utraconymi nadziejami i wspomnieniem o srebrnych gwiazdach przy wschodzie słońca. Wieczory Spencera przepełniały gaszone papierosy, to, co minęło i zachody nad lazurowym oceanem. O dwójce nieznajomych nocą, kt...