(TW - samobójstwo)
Zaczynam wątpić. Patrzę w to bezchmurne, nocne niebo i wątpię. Wątpię w sens wiary...? Czy warto? Było warto, zanim do tego doszło. Moje przemyślenia będąc naćpanym nie mają składni... ale ukazują to, co leży mi na sercu. W końcu, będąc pod wpływem jest się szczerym.Patrzyłem zamyślony na prawy nadgarstek przykuty kajdankami do stołu. Przesłuchujący zostawili mnie samego, obgadując jak duży będę miał wyrok. Dość głośne, pretensjonalne głosy przykuły moją uwagę...
- Ta relacja nic nie znaczy...
[...]
- On jest terrorystą, chcę żebyś wiedziała, że nic mnie z nim nie łączy.
Moje lekko zaszklone od łez oczy wpatrywały się w ścianę zdziwione, a myśli były irracjonalne. Westchnąłem wypuszczając z ust nierówny oddech. Spuściłem powolnie wzrok na brudną podłogę, po czym pośpiesznie otarłem cieknące łzy słysząc otwierane drzwi. Chwile trwałem w tym cudackim stanie, zapominając o obecności funkcjonariuszy od chwili stojących naprzeciw.
Stoję zamyślony. Zamyślony, w okropnym, grudniowym i cholernie zimnym powietrzu opierając się o nasz budynek. Co ja tu do kurwy robię? Kolejna dawka heroiny spożyta dziesięć minut temu nie sprzyja odpowiedzialnemu, zdrowemu myśleniu. Chwiejnym krokiem kierowałem się w stronę zakonu. I mimo, że czekało tam na mnie zaparkowane Lamborghini otoczone innymi, w kurwę drogimi, limitowanymi autami nie czułem szczęścia. Nie czuję szczęścia od dnia w którym poznałem prawdę. Przyszła znikąd. Jakbym po prostu poznał ją na ulicy oferując jakieś nielegalne gówno na sprzedaż.
Byłem coraz bliżej swojego celu. Objąłem wzrokiem biały, pachnący naftaliną budynek. Chciałem odpocząć od przytłaczających myśli. Wcześniej zamierzałem uciec od nich używając narkotyków, lecz trochę się od nich... uodporniłem? Gdy je zażywałem - zapominałem. A teraz... wszystkie te używki tylko sprawiają, że pogrążam się w coraz dotkliwszych myślach. Zamiast wyrzucić te wszystkie wspomnienia tylko pogłębiam swoją żałość. Ale... chyba tego chcę...? Chociaż... czy ja chciałbym swojej krzywdy? Nie. To musi być tylko uzależnienie.
Wsiadłem uważnie do czerwono-rudego auta, i chwilę wpatrywałem się we wskaźniki i mrugające czerwonością lampki kontrolne. Prowadzenie po narkotykach jest lekkomyślne. Potwornie, nieprawdopodobnie, niezmiernie, przeogromnie, niesłychanie i naraz wyjątkowo kurwa nieprzezorne. Lecz, mimo tych wszystkich złych przymiotników jakie wymieniłem, chcę poczuć wolność. Może... w trochę głupawy i niezrozumiały dla innych sposób. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Dlatego w momencie wymawiania w myślach tych słów uderzyłem butem w pedał gazu, a z pod siedzenia wyciągnąłem gruszkowego Moeta. Niezbyt przepadałem za tym smakiem. Podarował mi go Montanha w moje imieniny. Wolałbym coś bardziej... na smak jagody lub porzeczki?
W drodze pod Vinewood zostałem zatrzymany przez Corvette. Dlaczego wszystkie jebane przeciwności losu ukazują się akurat w tej chwili? Akurat on. Zacząłem nawet zakładać się sam ze sobą czy siedzi w pojeździe z Mią. Wygrałem zakład, o ile można było go wygrać grając samemu... Przewróciłem oczami na jej widok. Montanha podszedł i poprosił mnie o uchylenie szyby auta, co posłusznie wykonałem. Nie chciałem rozmawiać z nim nie wiadomo ile. Co ja pieprze. W ogóle nie chciałem. Gdy przyciemniana szyba ukazała moją zmęczoną twarz spojrzał na mnie, a jego oczy posmutniały. Nie utrzymywałem z nim kontaktu wzrokowego, patrzyłem niechlujnie przed siebie, śledząc wzrokiem jadące naprzeciw samochody.
- Daj mi ten mandat i wypierdalaj. - Odburknąłem, nie znosząc już dłużej jego badawczego wzroku.
- Co ty taki naburmuszony, szanowna Ekscelencjo? - Wydukał z głupawym uśmieszkiem, zapewne myśląc, że to tylko nasze codzienne, niewinne zaczepki z których oboje się śmiejemy. Jego pewna mina zrzedła jednak stosunkowo szybko, gdy moja twarz ukazywała ten sam, mający dość wszystkiego dookoła wyraz.
- Co się stało, Erwin? - Powiedział, tym razem bardziej zmartwiony.
- Powinieneś wiedzieć najlepiej. - Oskarżyłem niskim tonem.
Zamyślił się przetwarzając moje słowa, aby następnie przesortować te jego, które kiedykolwiek mogły spowodować mój aktualny stan. Jego wzrok zaczął badać wnętrze samochodu, gdy ostatecznie ustał na leżącym na drugim siedzeniu, gruszkowym szampanie. Otwierał niepewnie usta, jakby próbował wykrztusić choć jedno słowo, lecz ostatecznie zostawał w milczeniu owiewającym nasze uszy.
Nie mogąc dłużej znieść tej mozolnej ciszy i pchających się w oczy łez, odjechałem. Montanha śledził wzrokiem oddalające się coraz bardziej auto, a na jego twarzy pojawiło się zmieszanie. Nie śpiesząc się wsiadł do Corvette i zatrzasnął drzwi, jednak nie ruszył za oddalającym się, czerwonym Lamborghini.
- Dlaczego za nim nie jedziemy? - Spytała go zdziwiona. Szatyn dał odjechać oddalającemu się pojazdowi, a ona nie uzyskała odpowiedzi.
Umiejętnie zaparkowałem pod ogromnym napisem Vinewood, i chwilę patrząc na chwiejącą się drabinę chciałem postawić na niej pierwszy krok. Zdążyłem zauważyć, że nie tylko drabina się chwiała... Przez stan upojenia i używki moje nogi się trzęsły, a ja nie mogłem utrzymać równowagi. Nie chciałem zrezygnować ze swojego planu i... mimo sporych zawrotów głowy i drżących nóg nie odpuściłem. Powolnie wspiąłem się na jedną z liter napisu, po czym ostrożnie usiadłem na jej szczycie. Po raz pierwszy spróbowałem mieszanki szampana i narkotyków, i mimo odrzucającego smaku gruszki chciałem tylko więcej. Gdy ciało odmawiało posłuszeństwa impulsywnie położyłem się skulony, obserwując przymkniętymi oczami nocną panoramę oświetlonego przez lampy miasta. Jest cholernie zimno.
Montanha dzwoni do mnie już trzeci raz odkąd zwyczajnie od niego odjechałem.
- Gdzie jesteś, Erwin? Wszystko dobrze? Przepraszam jeśli wyrządziłem ci jakąś krzywdę, wiedz, że to nie było celowe. - Wytłumaczył.
Słuchałem jego ciepłego i zmartwionego na raz głosu. "To nie było celowe". Zastanawiałem się uporczywie nad znaczeniem tych słów... "On jest terrorystą, chcę żebyś wiedziała, że nic mnie z nim nie łączy." Znałem to zdanie na pamięć, może dlatego, że przytaczałem je sobie w myślach co kilka minut...
- Erwin? Powiesz gdzie jesteś? Pojadę do ciebie, dobra? - Nie odpuszczał.
Bezwładnie zamknąłem oczy wypuszczając kilka łez. Przez grudniowe powietrze moje ciało przeszedł dreszcz, a ja w reakcji wzdrygnąłem się mimowolnie. Słuchałem jego głosu jak kołysanki lub bajki czytanej dziecku.
- Jesteś szczęśliwy? - Wymamrotałem szepcząc drżącym od przeszywającego, zimnego wiatru głosem.
- Nie jestem. Bez ciebie nie jestem. Proszę, daj mi swój GPS. - Stwierdził pewnie, lecz słowa wypowiedziane na komendzie kilka dni temu świadczyły o czymś zupełnie innym. Chciał wypełnić moje myśli pozytywami.
- Jesteś szczęśliwy. - Stwierdziłem tym razem.
Milczał przez chwilę, nie wiedząc co powiedzieć. Moja natura nie pozwalała na "nie odegranie się", więc...
- Jestem na Vinewood. - Wyszeptałem ledwo słyszalnie. Wiedziałem, że nie zdąży. Aby upewnić się w tym, podniosłem się resztkami sił na łokciu i sięgnąłem po resztę szampana. Wypiłem duszkiem, a gdy zabrakło mi powietrza oderwałem się i poczułem okropne kłucie w klatce piersiowej i okolicach serca. Mój oddech nie mógł się unormować. Jedyne co słyszałem podczas tych czynności to pisk w uszach i niedocierające do mózgu, krzyczane zapewnienia Montanhy. Położyłem się z namysłem, tracąc oddech. Moje serce biło nierównomiernie, raz obrzydliwie szybko, po czym zwalniało do minimalnych, prawie niewyczuwalnych uderzeń. Przez telefon słychać było cichy szloch oraz mruczenie driftującej na zakrętach Corvette.
- Wytrzymaj Erwin... - To jedyne co zdążyłem usłyszeć przed straceniem przytomności.
CZYTASZ
Calamity | morwin
FanfictionCo ty taki naburmuszony, szanowna Ekscelencjo? - Wydukał z głupawym uśmieszkiem, zapewne myśląc, że to tylko nasze codzienne, niewinne zaczepki z których oboje się śmiejemy. Jego pewna mina zrzedła jednak stosunkowo szybko, gdy moja twarz ukazywała...