Konrad martwił się o brata. Codziennie. Nawet po przejęciu obowiązków Wielkiego Mistrza, mając na głowie cały kraj, nie zapominał o chorym Ulrichu. I mimo najszczerszych chęci, nie mógł mu pomóc.
Nie miał możliwości zasklepić jego ran, sprawić, by zapomniał.
Zresztą, czy on chciał je zamknąć? Możliwe. Dosyć miał już własnego gloryfikowania męczeństwa. Miał już wszystkiego dosyć, wszystko już stawało mu się obojętne.
Życie, śmierć. Co za różnica.
Jego dotychczasowe "życie" już wyglądało jak swoista śmierć. Dlatego było mu zupełnie obojętne. Człowiek w czasie śmierci jeszcze czuje. Ulrich von Jungingen jeszcze czuł. Nienawiść do stworzenia. I stare przywiązanie do brata, jego ostatni bastion człowieczeństwa.
Człowiek bez swojego świata. Zdradzony przez ten świat, odpowiedział mu tym samym.
Nie dziwne więc, że sprawdził się w roli dowódcy wojskowego. Konrad chciał tylko wyrwać go z tego nienawistnego odrętwienia, cichej abominacji do wszystkiego poza jego osobą. Lub dać mu szansę na upragnione spotkanie ze śmiercią.
Postanowił zmienić jego melancholię w nienawistną gorączkę. Tylko w walce nie myślał, tylko w walce pozostawał bezmyślny, ale działał. Wciąż działał.
Dla Ulricha nie robiło to większej różnicy.
Przypadkiem stał się pożytkiem dla kraju. Najwybitniejszym rycerzem Państwa Krzyżackiego tamtych lat.
Nie mógł zrozumieć, czemu go podziwiano. Za to, że tyle pokutował w kościele, potem za to, że bez skinięcia okiem ciął wszystkich wrogów, nie zastanawiając się nad znaczeniem mordowania? Za to, że po każdej nobilitacji kiwał tylko głową, dając wiwatować tłumowi, chociaż tak naprawdę chowając się w sobie? Skromny, silny, waleczny, pobożny, wspaniały strateg, świetny wojownik.
Te wszystkie terminy były mu tak obce. Mylili się ci, którzy go nimi obwieszali.
Sam Konrad wiedział, że awansowanie go coraz wyżej nie będzie dobrym pomysłem. On był jego najwyższym przełożonym, ale to nie on go wybierał na prokuratora, na komtura, na marszałka krzyżackiego. Wiedział, że to nie pomaga ani bratu, ani zakonowi.
Odradzał kapitule generalnej, by nie wybierali Ulricha na jego następcę. 'Nie jest zdolny do rządzenia' mówił, nie słuchano go. Jego uważano za prawego, mądrego mistrza, dlaczego jego brat miałby być zupełnie inny, skoro przez całe życie sprawiał takie wrażenie? A nawet jeśli, to będąc bardziej porywczy niż Konrad, dawał swoim poddanym większe szanse na prowadzenie wojen.
Nie było tajemnicą, że Krzyżacy kochali wojny. Pokochał je także Ulrich - to ciągłe poczucie zagrożenia, stawanie w cztery oczy ze śmiercią, dawanie upustu własnemu żalowi i nienawiści, w końcu zatracanie się w bezmyślności. Nie zapominał, ale też nie pamiętał. Uczciwie.
Konrad chciał, by mógł się w niej pławić dalej, by pozostał sobie tym dowódcą, a nie obejmował po nim funkcji Wielkiego Mistrza. Jego brat był nieprzewidywalny. Mógł wprowadzić rządy terroru, mógł ciągnąć niezliczoną ilość wojen bez patrzenia na straty, chociaż dotychczas oszczędnie gospodarował powierzonymi mu partiami rycerzy. Nie myślał już trzeźwo w obliczu coraz większej władzy. Tylko Konrad znał jego prawdziwe oblicze, tylko on mógł temu zapobiec.
Nie dał rady. Zza grobu nie mógł nikogo przed niczym powstrzymać.
Runął ostatni bastion człowieczeństwa Ulricha. Już nie było osoby, którą mógłby kochać. Przecież Jogaiła już nie istniał.
CZYTASZ
surdus resonare | Jungiełło
Fanfiction❝Nigdy nie byli dobrzy w słowach❞ Młody Ulrich przygotowuje się do roli rycerza zakonnego na zamku w Malborku. W tym samym czasie w celach politycznych zjawia się w stolicy krzyżackiej Olgierd Giedyminowicz wraz z rodziną. Jest to początek szaleństw...