Tyle starań. Życiowa edukacja, której jednym z celów było nauczyć się czytelnie pisać. Koniec końców nikt nie rozczytał się z krwią wypisanego listu, który przez ponad dobę utrzymywał się na lustrze we wspólnej łazience. Wielki manifest zwyczajnie zmazano, a autora jak zawsze zbito i uwięziono w pokoju na klucz, odcinając go przynajmniej od kolejnych cierpień. Przypomina to bardziej zamknięcie zużytej, wciąż jednak lubianej zabawki w kolorowej dziecięcej skrzyni na rodzicielski klucz, gdzie przeczekuje rozłąkę ze swoim przeznaczeniem – wiecznym dzieckiem głodnym kolejnej chwili zabawy, pastwienia się nad bezwładnym ciałem. Chwila spokoju.
Przedmiot rzucili na łóżko, drzwi zatrzasnęli i tyle widziano panów losu. Jedne z bogatszych łóżek, na jakie trafił. Mała kołderka po dawno wyrośniętym dziecku i cieniutkie prześcieradło, przez które czuje się niby tylko paskudną kanapę, której zepsute sprężyny mogą ugodzić w każdej chwili. Czuje jeszcze twardość drewnianej podłogi, a nawet zimno metrowej posadzki pod budynkiem. Aż chłód zbija ciało z tropu. Ludzka temperatura ulatuje szybko jak najlżejszy gaz. Materiał nie uratuje przed zlodowaceniem. Zwierzęciu przychodzi teraz zwijać się w kulkę i liczyć, że następny powiew wiatru będzie litościwszy dla nieszczelnego okna.
To tylko chwila.
Przyzwyczajenie się do wszechobecnego zimna nie trwa długo. Trzeba jednak mieć jakąś cierpliwość, wytrwałość. Ale bezwładne ciało nie jest takie. Po prostu nie ma wyboru. Szron jak woda zalewa kończyny. Rozbija się w ramiona wzorowane śnieżkami, z których każde jest inne i rozciąga się po całym ciele, aż w końcu dotrą do oczu, gdzie ciało staje przed wyborem. Typowym. Życie czy śmierć. Łzy, które zamarzną, mogą zamknąć te oczy na zawsze. Zacieki po słonych kroplach mają swoje lodowe języki. Czas decydować, bo inaczej nie zapłacze już nigdy.
Nikt nie widział tak szeroko otwartych oczu, tak łaknących świata. To przecież ciche pragnienie, które stara się ukryć przed wszystkimi ludźmi, bo ci są nowotworem, który rzucił na Te ciało przekleństwo. Przez ów czar nie ma już czegoś takiego jak tożsamość - tylko bezwładna kupa mięsa, która może się ruszać, ale i tak nikogo to nie obchodzi. Szkoda tego kawałka. Zawsze dobrze obity. Na talerzu daje się obgryźć ze wszystkich stron, ale nigdy do końca. Tak w kółko.
Pękły lody, a niewidzialne sznurki wprawiły ciało w ruch. Mózg operacji poprowadził wszystkie jednostki przed siebie, do okna, jakby dało się je domknąć i nadać niedoli więcej przyjemności. Parapet jest tuż nad niby-łóżkiem. Wystarczy się wspiąć. Dłonie układają się na odstającym plastiku, starają się dźwignąć resztę. Nic z tego. Postawiono kolano. Nabrano stabilności. Smutna głowa wyjrzała za okno i widziała już wszystko. Było biało. Podniesiono się z kolan. Niedbale narzucono nogę aż na plastikową konstrukcję. Chociaż ciało nie ufało dłoni, powierzyło jej kluczowe zadanie. Palce zacisnęły się na uchwycie okna. Wystarczyło sił, żeby się dźwignąć, żeby osiągnąć cel. Jak na najwyższych szczytach górskich, widok był tam niezwykle piękny. Zimno i biel biły w oczy jakby tej cienkiej szyby nie było, a spadający śnieg uderzał prosto w twarz, wżerając się jednocześnie głęboko w ciało, aby spić krew. Szkoda, że jest jej coraz mniej do dzielenia.