1. Zawsze tak było

203 18 0
                                    

A/N: Odskocznia od aktualnych projektów, czyli coś, co zawsze, zawsze chciałam zrobić, bo o ile citytalia nigdy nie leżała w kręgu moich zainteresowań, tak lokalny patriotyzm od czasu do czasu kopie mnie w kostkę i mówi "no napisz, no" :D Zakładam, że to będzie aktualizowany nieregularnie zbiorek oneshotów z moim OC, Ulanowem, który sam siebie niegdyś nazwał Małym Gdańskiem... :)

Poranki był chłodny; na szczyt nasypu na szczęście nie docierał mocny powiew wiatru ze wschodu, podróżujący wraz z rzeką z Bieszczad, ale i tak na jego odsłoniętych, muskularnych ramionach pojawiła się gęsia skórka. Zignorował to; był przyzwyczajony do gorszych niedogodności.

Żwir przesypał się pod jego podniszczonymi butami, gdy usiadł nieco wygodniej na wilgotnym, pokrytym mchem betonie.

Ponad jego głową narosło głośne dudnienie, by szybko zmienić się w szum i ucichnąć; kolejny samochód przejechał mostem, kolejny mieszkaniec opuścił miasteczko w drodze do pracy.

Na Sanie znów zakwitły piaszczyste łachy; widział rozległe połacie mokrego, ciemnozłotego piasku pośrodku rzeki, po których przechadzały się mewy śmieszki. W ścianach przeciwległego, wysokiego brzegu, porośniętego gęstą, dziką roślinnością widział ciemne otwory wydrzych nor, ale nie dostrzegł ani jednej zwinnej sylwetki zwierzęcia. Daleko na polach uprawnych pasły się sarny.

Gdzieś niedaleko rzuciła się ryba; kręgi na wodzie szybko zniknęły w pozornie spokojnym nurcie, a hałas przebijanej tafli rozpłynął się w rozległej ciszy. Świt odbijał się blaskiem od zielonożółtej powierzchni rzeki.

Na niskim brzegu też było spokojnie; na trybunach miejskiego stadionu nie pojawiła się póki co żadna ludzka dusza, a wąskim deptakiem przechadzały się jedynie wrony. Lampy jeszcze nie zdążyły zgasnąć; ich biały blask ginął w słonecznym świetle rodzącego się dnia.

Zacumowany przy przystani galar spokojnie kołysał się na wodzie, kusząc oczy. Obok podrygiwała w miejscu kilkumetrowa tratwa, którą w myślach nazywał jedynie miniaturką – powinna być przynajmniej dziesięć razy dłuższa.

Do bindugi już niedługo, pomyślał, wpatrując się w mokre drewno.

Wkrótce zacznie się praca. Wkrótce złapie narzędzia w spracowane dłonie, wkrótce wskoczy do wody i zacznie zbijać ze sobą sosnowe bale, targać słomę na budy, sprawdzać, czy drygawka nie jest aby nadłamana... A gdy tafle będą gotowe i złączone, gdy panienka Barbara da im błogosławieństwo, gdy zapakują zapasy, a retman da znak – wtedy na nowo rozpocznie się to, za czym tak bardzo tęsknił ostatnimi laty.

Jego wielka, ciężka, ukochana wodniacka podróż.

Będzie mrużył oczy na retmańskiej łódce, szukając wirów i mielizn, kłód i przeszkód, by prowadzić ich tratwę bezpiecznie po niebezpiecznych wodach Sanu.

Gwiazdy odbijać się będą w kochanej Wiśle, gdy zacumują w bezpiecznym miejscu, by przespać się te kilka godzin podczas tych krótkich, letnich nocy albo opowiadać historie.

Ogień zapłonie w paleniskach, gdy będą dzielić się pachnącym słoniną chlebem i śpiewać, by zabić pieśnią tęsknotę za domem.

Goldwasser zapiecze przyjemnie w gardle, gdy tratwa zatrzyma się pod gdańskim żurawiem, a oni zaczną dobijać targu.

Trzeba będzie rozmontować tratwę, drewno, wiosła, zboże, smołę, wszystko, co spławili, a potem pójść ulicami pięknego Gdańska, nakupić prezentów dla bliskich, może nowy ubiór albo buty, ale szybko, by zdążyć wrócić do domu, może pieszo, może wozem, jeśli się poszczęści... Byle tylko zdążyć spławić po raz drugi w tym roku, bo może być krucho, może nie będzie czego włożyć do garnka, jeden flis nie wystarczy, bo długa ryza, krótka sukmana, jak zawsze powtarzali, zbyt mało pieniędzy za ich trudną podróż, zawsze tak było...

W zaroślach pod mostem zaszczekał krótko lis; Ulanów drgnął i potrząsnął głową, wyrywając się z zamyślenia. Wstał i otrzepał spodnie z piasku i kurzu, obserwując, jak ruda kita znika równie szybko, jak się pojawiła.

Znów pozwolił sobie na wspominki, pomyślał gorzko. To już nie wróci; zbyt wiele czasu minęło, świat za bardzo się zmienił, by tamto ciężkie, cudowne życie wróciło, ale...

Spojrzał na małą tratwę i uśmiechnął się.

– Jeszcze przypłynę – powiedział Wiśle, Motławie i Bałtykowi. – Zobaczysz mnie jeszcze pod żurawiem, stary przyjacielu.

Tam, w mieście, którego imię sam sobie nadał, mieście, które pokochał przed wiekami i nadał sobie jego imię, pomyśli z kolei o cichych uliczkach sennego miasteczka, które pozostawił w widłach dwóch rzek i zapragnie do niego wrócić... Tylko po to, by znów wyczekiwać kolejnego spławu.

Zawsze tak było.

Zsunął się z nasypu i cicho podszedł do galara, mając nadzieję, że na jego płaskim dnie znajdzie wiosło. Poszczęściło mu się; wskoczył do łódki i sprawnie zajął się rozwiązywaniem węzła na cumie.

Chwilę później odbił od przystani, podążył za nurtem w kierunku cypla, tam, gdzie Tanew wpadała do większej rzeki. Stojąc w łódce, widział doskonale linię przykosy, skierował się więc ku środkowi Sanu, nie chcąc utknąć na płyciźnie.

Gdy wiatr otulił jego samotną sylwetkę pośrodku rzeki, jego śmiech rozniósł się po wodzie. Z wiosłem w dłoni, na Sanie, starym znajomym, poczuł, jakby świat nigdy się nie zmienił.

Wkrótce popłynie po raz kolejny. Zbierze mężczyzn, zwoła na bindugę, ochrzci nowych fryców rzeczną wodą i nauczy ich flisackiego pacierza. Woda ich zawoła, a oni pokochają ją jak matkę.

Nieważne, że nie ma czego sprzedawać, nieważne, że nikt nie kupi tego, co mogliby przywieźć. Nieważne, że trzeba będzie tratwę podnosić dźwigiem, bo na Wiśle wyrosły tamy i progi.

Gdzieś tam, na północy, daleko za Smarkatą Górą, której zarys widział na horyzoncie, daleko za Sandomierzem i Toruniem, czekał na niego Gdańsk.

Zawsze tak było.

[aph] Siódme GdańskOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz